To miało być spełnienie marzeń. Kiedy podpisywaliśmy akt notarialny, Łukasz ścisnął mnie za rękę pod stołem, a ja nie potrafiłam przestać się uśmiechać. Nowe mieszkanie. Nasze. Z balkonem, drewnianą podłogą i miejscem na stół, przy którym będziemy pić poranną kawę. Kiedyś, przez lata, mieszkaliśmy kątem u jego rodziców – dziękowaliśmy, że nas przygarnęli, ale prawda jest taka, że każdy kolejny dzień pod ich dachem czułam jak upokorzenie. Nie było prywatności, nie było przestrzeni. Nie było ta nic naszego. A teraz to się zmieniło.
Wrzucaliśmy zdjęcia z remontu do sieci. Pisałam wtedy: "Nareszcie u siebie, Krok po kroku, ściana po ścianie — budujemy." Malowaliśmy ściany, wybieraliśmy kafelki, składaliśmy meble, kręciliśmy śmieszne rolki o tym, jak Łukasz nie umie skręcić szafki z IKEI. Miałam wrażenie, że to jest nowy początek. Prawdziwy początek dorosłego życia. Ale kilka tygodni po przeprowadzce zrozumiałam, że coś jest nie tak. Zrobiło się… cicho. Nie taka cisza jak w spa, nie błogosławiona cisza po ciężkim dniu — ale głucha, duszna, jakby coś zamarło. Nikt nie mówi „dzień dobry” w windzie. Sąsiedzi zamykają się w swoich mieszkaniach jak w bunkrach. Znajomi odwiedzają nas coraz rzadziej — „daleko”, „korki”, „praca”. Kiedyś wpadało się po drodze, teraz każdy dzień trzeba umawiać z tygodniowym wyprzedzeniem.
Łukasz twierdzi, że to tylko kwestia czasu, że się przyzwyczaimy. Że to normalne. Ale ja czuję coś zupełnie innego. Jakbyśmy nie zbudowali nowego życia, tylko odgrodzili się od starego. Jakby to, co miało nas zbliżyć, tylko nas rozdzieliło. W nowym mieszkaniu są ściany. Ładne, równe, idealnie pomalowane. Tylko… coraz częściej mam wrażenie, że my też jesteśmy jak te ściany. Obok siebie. Bez słów. Zimni. Czy mamy jeszcze o co walczyć? Czy zostały nam tylko ściany?
Mieszkanie coraz częściej przypominało hotel
Siedzieliśmy przy kolacji. On po swojej stronie stołu, ja po swojej. Zrobiłam makaron z pesto i sałatkę z rukoli, bo wiedziałam, że lubi. Nie powiedział ani słowa, tylko przesuwał widelec po talerzu i w końcu sięgnął po telefon, jakby tam działo się coś ciekawszego niż nasze życie.
– Znowu nie powiedzieli „dzień dobry” – odezwałam się, żeby coś przerwać. – Ci spod piątki. Przeszli obok mnie na klatce schodowej jak powietrze.
– Może nie usłyszeli – mruknął Łukasz bez podnoszenia wzroku.
– Nie usłyszeli, bo słuchawki mieli w uszach. Ale i tak... wszyscy tutaj tacy są. Jakbyśmy mieszkali w kapsułach.
– I dobrze – odpowiedział spokojnie. – Przynajmniej nikt się nie wtrąca.
Zamilkłam. To nie chodziło o sąsiadów. Zaczęłam zwijać sałatę na widelec i wpatrywać się w pusty punkt na ścianie. Zastanawiałam się, kiedy ostatni raz śmialiśmy się tak, że bolały nas brzuchy. Kiedy nie rozmawialiśmy tylko o tym, co trzeba zrobić, kupić, załatwić. Kiedy po prostu siedzieliśmy razem bez tego napięcia, bez tej przyklejonej obojętności. Skończyłam jeść i wstałam, żeby odstawić talerz. Łukasz nadal siedział, patrzył w ekran. Z kuchni słyszałam dźwięki filmiku, jakiś komentator sportowy, śmiech z tła, coś o transferach. Wszystko było ważniejsze od naszej rozmowy, której nawet nie zaczęliśmy.
W nowym mieszkaniu ściany były grube. Tłumiły dźwięki. Nie słyszałam, kiedy sąsiad spuszcza wodę, nie słyszałam dzieci płaczących w nocy, żadnych odgłosów życia. Było cicho. Tak cicho, że człowiek zaczynał się zastanawiać, czy to jeszcze normalne. Czułam się jak w bańce, a on, mimo że siedział kilka kroków ode mnie, był jakby po drugiej stronie tej ściany. Codziennie w tym samym miejscu, w tej samej pozie, z tą samą miną.
Zamiast ciepła była cisza. Zamiast bliskości – przestrzeń. Zamiast rozmów – zdawkowe uwagi o pracy i rachunkach. I ten moment, kiedy słyszałam, że zamyka się za nim drzwi od łazienki i czułam, że to jest właśnie chwila, w której bardziej go nie ma, niż jest. Mieszkanie coraz częściej przypominało hotel. Czyste, funkcjonalne, bezpieczne. I zimne.
Myślisz czasem, że to była dobra decyzja?
Zaparzyłam herbatę i postawiłam dwa kubki na stole. Jeden dla siebie, drugi dla niego. Nie zapytał, czy to z cytryną czy z imbirem, nie spojrzał nawet. Przewracał kartki jakiegoś katalogu budowlanego i przytakiwał samemu sobie, jakby prowadził rozmowę, ale nie ze mną.
– Zauważyłeś, że nikt już nie przychodzi? – spytałam cicho, bo nie wiedziałam, czy w ogóle jest sens zaczynać.
– Kto? – mruknął, nie odrywając wzroku.
– No wszyscy. Kiedyś, jeszcze zanim się wprowadziliśmy, było inaczej. Ktoś wpadał na kawę, ktoś na piwo. Teraz... nic.
– Ludzie mają swoje życie – odpowiedział bez emocji.
– A my co? Nie mamy?
Łukasz wzruszył ramionami. Otworzył kolejny katalog.
– Nie czujesz, że jesteśmy odcięci? Ja tak. Jakbyśmy się przenieśli do jakiegoś innego świata. Czasem mam wrażenie, że nie jesteśmy w domu, tylko w jakiejś makiecie, jak z katalogu. Ładnie wygląda, ale jak się przyjrzysz, to puste w środku.
– Przesadzasz – rzucił krótko.
– Nie. Po prostu mówię, jak jest.
Podniosłam się z krzesła i zaczęłam chodzić po kuchni, bo inaczej bym nie wytrzymała. Czułam, że jeśli usiądę, to się rozkleję. Musiałam się czymś zająć – otworzyłam szafkę, przełożyłam herbaty, zamknęłam. Potem lodówka – sprawdziłam, ile zostało mleka. Głupoty, byle tylko nie siedzieć z tym wszystkim w sobie.
– Czy myślisz czasem, że to była dobra decyzja? – zapytałam, stając obok niego.
– Beata, znowu zaczynasz?
– A nie powinnam? Przeprowadziliśmy się tu z myślą, że coś się zmieni, że będzie lepiej. Mieliśmy zacząć od nowa. Ale to nie jest nowy początek, to jakiś dziwny koniec. Jakbyśmy się zamknęli w tym mieszkaniu i już nie mieli dokąd iść. Ani razem, ani osobno.
Łukasz odłożył katalog i spojrzał na mnie po raz pierwszy od kilkunastu minut. W jego oczach nie było gniewu. Tylko zmęczenie.
– Czego ty właściwie chcesz?
– Chcę... chcę nie czuć się samotna. Chcę, żebyśmy byli razem, a nie obok. Chcę, żebyśmy znowu coś budowali. Bo teraz to ja nie wiem, co tu w ogóle jest.
– Przecież nic się nie dzieje. Pracujemy, żyjemy. Nie każdy dzień musi być jak z filmu.
– Ale ja nie mówię o filmie. Ja mówię o nas. O tym, że już nawet nie wiem, czy jeszcze jesteśmy „my”, czy tylko „ty i ja”. I że jak ktoś dzwoni domofonem, to wiem, że to tylko kurier.
Nie odpowiedział. Wstał i zaczął zbierać naczynia. Widziałam, że nie chce tej rozmowy, że ucieka z niej na każdy możliwy sposób. A ja zostałam w kuchni sama, z parującym kubkiem herbaty, której nikt nie wypił.
Może to wszystko się po prostu wypaliło
Tego wieczoru nie wytrzymałam. Siedział na kanapie, z nogą założoną na nogę, wpatrzony w telewizor. Niby coś leciało, ale nie sądzę, żeby naprawdę to oglądał. Przysiadłam naprzeciwko, zwinęłam nogi pod siebie i powiedziałam głośno, wyraźnie:
– Czy my w ogóle jeszcze coś budujemy – poza ścianami?
Spojrzał na mnie z opóźnieniem. Jakby musiał przetłumaczyć to zdanie z obcego języka. Potem wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
– Bo ja czuję, jakbyśmy dawno już przestali. Przestaliśmy się dotykać, rozmawiać, śmiać. Tylko działamy obok siebie. I nawet nie pytam, co u ciebie, bo i tak nie odpowiesz. A ty nie pytasz, co u mnie, bo chyba nie chcesz wiedzieć.
– Nie chcę się z tobą kłócić – powiedział, patrząc w bok.
– A chcesz ze mną żyć?
Zamilkł. Przez chwilę byliśmy tylko my i to pytanie, które zawisło w powietrzu. W końcu powiedział:
– Nie wiem, Beata. Może to wszystko się po prostu wypaliło.
Wzięłam głęboki oddech.
– Wiesz, że czasem czuję się bardziej samotna z tobą niż wtedy, kiedy byłam sama?
Nie zaprzeczył. I to bolało bardziej niż jakiekolwiek słowo.
Ściany to nie wszystko
Wróciłam wtedy myślami do pierwszych tygodni po przeprowadzce. Do tego, jak z zachwytem robiłam zdjęcia nowej kuchni, jak ustawiałam świeczki na parapecie i dodawałam filtry, żeby wyglądało jeszcze ładniej. Pisałam, że to nasz nowy początek, a potem czekałam godzinami, aż ktoś zareaguje. Chyba chciałam, żeby ktoś z zewnątrz potwierdził, że jest dobrze, skoro ja nie byłam tego pewna.
– Myślałam, że jak zrobimy remont, to jakoś się poukłada – powiedziałam.
Łukasz skinął głową. Bez ironii, bez złości. Spokojnie, jakby to samo myślał.
– Ja chyba też. Ale ściany to nie wszystko.
Siedzieliśmy razem, ale było między nami dziwne zrozumienie, takie zmęczone, ciche. Jakbyśmy już nie mieli siły udawać, że wszystko da się naprawić nowym stołem czy kolejnym dywanem.
– Pamiętasz, jak szliśmy na pierwsze oględziny? – zapytałam. – Powiedziałeś wtedy, że tu wreszcie będziemy mieć swoje.
– Pamiętam – odparł po chwili. – I naprawdę wtedy tak myślałem.
– Ja też. Ale teraz nie wiem, czy my jeszcze siebie kochamy, czy po prostu przywykliśmy.
Nie odpowiedział. Patrzył na swoje dłonie, jakby dopiero pierwszy raz je zobaczył. Nie musiał mówić. W ciszy było wszystko.
Jeśli to koniec?
Zrobiliśmy sobie herbatę, każdy we własnym kubku. Bez słów. Siedliśmy z nią w salonie, naprzeciwko siebie. I choć między nami nie było żadnej kłótni, czułam ciężar większy niż po najgorszej awanturze. Jakbyśmy stali nad czymś, co się właśnie kończy, ale nikt nie chciał tego nazwać.
– Może to tylko kryzys – powiedział w końcu Łukasz. – Może każdy związek przez to przechodzi.
– A jeśli nie? – spytałam. – Jeśli to coś więcej niż zmęczenie? Jeśli to koniec?
Milczał dłużej niż zwykle. Potem powiedział:
– Nie wiem, Beata. Nie chcę się rozstawać. Ale też nie chcę żyć tak dalej. Czuję, jakbyśmy zasiedzieli się w czymś, co już się wypaliło.
– Może powinniśmy porozmawiać z kimś. Albo dać sobie czas osobno.
– Boisz się?
– Tak. Ale jeszcze bardziej boję się, że tak już zostanie. Że będziemy tylko przetrwać, jak dwa duchy pod jednym dachem.
Pierwszy raz od dawna było między nami coś prawdziwego. Nie oskarżenia, nie gra pozorów. Tylko zwykła, ludzka bezradność. I cisza, która tym razem nie bolała, bo była wspólna. Siedziałam później sama przy stole. Herbata wystygła, ale nie miałam ochoty jej dopijać. Patrzyłam na ścianę naprzeciwko, tę, którą tak starannie malowaliśmy przed przeprowadzką. Wybieraliśmy kolor z próbnika, kłóciliśmy się o odcień, potem śmialiśmy się, że wyszło inaczej niż planowaliśmy. I właśnie to przypomniało mi tamten wieczór – to, że wyszło inaczej niż planowaliśmy. Całe to mieszkanie, cały ten związek.
Nie wiem, co będzie dalej. Naprawdę nie wiem. Może zostaniemy razem i spróbujemy jeszcze raz. Może rozstaniemy się, zanim zdołamy się zranić mocniej. Może każde z nas pójdzie w swoją stronę i nauczy się czegoś o sobie. A może... może to wszystko potrwa jeszcze chwilę, bez odpowiedzi, w tym zawieszeniu, którego tak się boimy. Ale jedno wiem na pewno – coś się skończyło. Nie nasza historia, nie związek. Skończyło się udawanie. Przestaliśmy sobie wmawiać, że wszystko jest dobrze. Przestaliśmy grać w bycie „normalną parą”. Przestaliśmy publikować zdjęcia, które nie mają nic wspólnego z tym, co naprawdę czujemy. Zaczęliśmy mówić. To mało. Ale to więcej niż przez ostatnie miesiące. I może właśnie w tym miejscu trzeba postawić przecinek. Nie kropkę.
Beata, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Z mężem żyjemy jak współlokatorzy, kłócąc się o to, kto wyniesie śmieci. Nie tak wyobrażałam sobie idealne małżeństwo"
- „Moje małżeństwo od dawna było tylko na papierze. Po rozwodzie poczułem, że w końcu nie muszę udawać”
- „Żona chciała willę jak z obrazka, więc zatrudniłem architekta. Dzięki niemu mam piękny dom, ale małżeństwo w ruinie"









