Byłyśmy przyjaciółkami od podstawówki. Razem odrabiałyśmy lekcje, chodziłyśmy na pierwsze imprezy i płakałyśmy przy złamanych sercach. Później nasze drogi na chwilę się rozeszły, bo ja wyszłam za mąż i otworzyłam piekarnię, a ona próbowała sił w różnych pracach, ale życie jej nie oszczędzało. Gdy pewnego dnia zjawiła się u mnie zapłakana i wyznała, że nie ma co dzieciom dać na kolację, nie wahałam się ani chwili. Zatrudniłam ją, choć nie potrzebowałam nikogo do pracy. Zrobiłam to z czystego serca, ale nie sądziłam, że tym samym otwieram drzwi do własnego koszmaru.

Wpadła do mnie jak burza

Była cała we łzach, z trójką dzieci na karku. Wyglądała, jakby ostatnią noc spędziła na dworcu — oczy podkrążone, włosy w nieładzie, dłonie poszarpane z zimna. Od razu podałam jej kubek herbaty i koc, a następnie posadziłam na zapleczu, bo klienci stali w kolejce po drożdżówki. Nie musiała mówić wiele, od razu wiedziałam, że jest źle.

– Nie mam już siły, Basiu – wyszeptała, gdy wróciłam. – Naprawdę nie mam. Z trudem zapłaciłam czynsz. Dzieci płakały z głodu, w lodówce światło, a w kieszeni... dwadzieścia złotych. Myślałam, że sobie coś zrobię, ale potem przypomniałam sobie o tobie.

Pamiętałam ją z lepszych czasów. Miała wtedy plany, energię, rozbrajający śmiech. Gdzieś po drodze wszystko się jednak posypało. Najpierw jej facet odszedł, potem dopadły ją długi, a na koniec pojawiły się egzekucje komornicze. Sama miałam swoje problemy, ale w porównaniu z nią, żyłam jak królowa.

Błagam, potrzebuję jakiejkolwiek pracy. Choćby sprzątać po nocach, Basiu. Choćby za marne grosze – dodała i spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi, błękitnymi oczami, które kiedyś tak zazdrościłyśmy jej w szkole.

Nie mogłam odmówić. Głupio to zabrzmi, ale... zrobiłam to z wdzięczności, że nie jestem na jej miejscu.

– Dobrze, Zośka. Pomożesz mi tu. Na razie na zapleczu. Zobaczymy, jak się sprawdzisz – powiedziałam. I myślałam, że właśnie robię coś dobrego.

Szybko odnalazła się w piekarni

Zośka była dokładna, zorganizowana i... wyjątkowo miła dla wszystkich. Klientki ją polubiły, nawet Staszek – mój mąż, który zwykle patrzył krzywo na każdą nową osobę, zaczął ją chwalić.

– No, trzeba przyznać, że twoja koleżanka to skarb. Nic nie marudzi, nie spóźnia się, wie, kiedy się odsunąć, a kiedy pomóc – mówił mi któregoś wieczora, gdy myliśmy razem blachy po wypiekach.

Poczułam wtedy lekkie ukłucie w żołądku. Sama nie wiedziałam czemu. Może dlatego, że zbyt entuzjastycznie wypowiedział te słowa. Ale zaraz się zganiłam w myślach. Przecież nie miał prawa się nią interesować. A poza tym… to tylko Zośka. Moja przyjaciółka.

Z dnia na dzień wszystko zaczęło iść jak po maśle. Piekarnia przynosiła większe zyski, ludzie wracali po chleb i rogaliki z uśmiechem. Zośka wprowadzała nowe pomysły — zmieniła sposób układania towaru, robiła piękne zdjęcia na nasz profil społecznościowy. Byłam jej naprawdę wdzięczna.

– Wiesz, że dzięki niej mamy dwa razy więcej obserwujących niż miesiąc temu? – chwaliłam się znajomej przez telefon. – Gdyby nie Zośka, dalej wrzucałabym fotki jak emerytka.

Czułam, że los się do niej uśmiechnął. I że może wreszcie jej życie się ułoży. Kiedyś powiedziała mi, że nie liczy na wiele – tylko na trochę spokoju i dach nad głową. Myślałam, że właśnie jej to dałam. Nie wiedziałam, że za chwilę odbierze mi wszystko.

Zaczęłam coś zauważać

Najpierw jakby przypadkiem trafili na siebie przy ekspresie do kawy. Potem kilka razy usłyszałam ich śmiech z zaplecza — ten rodzaj śmiechu, który nie bierze się z żartu, tylko z przyjemności bycia razem. Pewnego popołudnia, kiedy weszłam do magazynu z kartonem bułek. Stali tam razem i zamilkli momentalnie, jak dzieci przyłapane na podjadaniu cukierków.

– A, takie tam głupoty – rzuciła szybko Zośka, poprawiając fartuch. – Wspominaliśmy czasy studenckie...

Uśmiechnęłam się, ale coś mnie wtedy tknęło. Bo przecież Zośka nie studiowała. Wiem to na pewno. Zaczęłam się przyglądać. Niby nic wielkiego – czasem podała mu herbatę, czasem stanęła blisko, kiedy coś mu pokazywała na telefonie. Ale te drobiazgi zaczynały mnie drażnić. Czułam się jak trzecie koło u wozu w moim własnym małżeństwie.

– Ty chyba nie jesteś o nią zazdrosna? – zaśmiał się Staszek, kiedy mu to wypomniałam. – Serio, Basiu? Zośka? Ona jest po przejściach, pomaga nam tu, ciesz się, że mamy zaufaną osobę.

Zaufałam. Naprawdę chciałam wierzyć, że to tylko moja wyobraźnia. Przecież byliśmy razem od siedemnastu lat. Przeżyliśmy wszystko — długi, chorobę mojej mamy, stratę dziecka. Zośka była tylko dodatkiem do naszej codzienności. Tak sądziłam. Do czasu, aż nie zaczęła w tej codzienności odgrywać głównej roli.

To był zwykły poranek

Klienci dopiero zaczynali się schodzić, a ja przygotowywałam świeże pączki. Zośka miała rozkładać towar na półkach, Staszek poszedł sprawdzić piec w zapleczu. Nagle coś mnie tknęło, podeszłam do drzwi magazynu i nacisnęłam klamkę. Zamknięte. Przyłożyłam ucho do drzwi i usłyszałam cichy śmiech i coś, co brzmiało jak stłumione: „Nie tutaj, ktoś może wejść”. Poczułam, jak serce uderza mi o żebra. Zaczęłam walić w drzwi pięścią.

– Otwórzcie! – krzyknęłam.

Po chwili zamieszania drzwi się uchyliły, a zza nich wyłoniła się Zośka, rozczochrana, z rumieńcem na twarzy.

– O, Basiu, my tylko... – zaczęła, ale nie dałam jej skończyć.

Staszek stał kilka kroków dalej, poprawiając pasek od spodni. Spojrzał na mnie jak na intruza, jakby to ja coś zepsułam, a nie oni.

– Serio? Zdradzasz mnie na zapleczu mojej własnej piekarni? – wycedziłam, ledwo hamując łzy.

– Basiu, posłuchaj... – próbował, ale ja tylko uniosłam rękę.

– Nie. Teraz wy słuchajcie – krzyknęłam i po raz pierwszy od lat, wyszłam trzaskając drzwiami.

Nazajutrz nie poszłam do pracy

Leżałam w łóżku, patrząc tępo w sufit, z kubkiem zimnej już kawy w dłoni. Miałam ochotę wszystko rzucić. Telefon dzwonił bez przerwy, ale ignorowałam wszystko. Chciałam tylko zniknąć. Po południu usłyszałam pukanie. Nie otworzyłam, a chwilę później usłyszałam klucz w zamku. To mógł być tylko on.

– Basiu, porozmawiajmy – usłyszałam głos Staszka zza drzwi sypialni.

Nie odpowiedziałam, ale po chwili usiadł na łóżku: – To nie tak miało wyglądać, przysięgam. To się po prostu... wydarzyło, sam nie wiem kiedy.

– Zakochałeś się w niej? – zapytałam cicho.

Zamilkł. A jego milczenie powiedziało więcej niż jakiekolwiek słowo. Wstałam i podeszłam do szafy. Ręce mi drżały, kiedy zaczęłam pakować jego rzeczy. Nie protestował.

– Zośka już dziś nie musi przychodzić. Ani jutro. Ani nigdy. Jeśli chcesz z nią być — twoja sprawa. Ale nie w moim życiu, nie w moim domu, nie w mojej piekarni.

– Przepraszam – szepnął.

– Nie jesteś już moim mężem. Jesteś tylko facetem, który wybrał zaplecze zamiast własnej żony.

To była ważna lekcja

Staszek wyprowadził się trzy dni po tamtej scenie. Nie wiem, czy poszedł do niej, i szczerze mówiąc — nie interesuje mnie to. Przestałam pytać, przestałam się łudzić. Jeśli ktoś potrafi zniszczyć coś tak kruchego jak zaufanie, nie zasługuje na drugą szansę. Zośka przysłała mi wiadomość. Jedno słowo: przepraszam. Zablokowałam ją bez czytania dalszej części.

Przez kilka tygodni piekarnia ledwo ciągnęła. Ludzie szeptali, niektórzy odwracali wzrok, inni pytali, gdzie Zośka, co się stało ze Staszkiem. Uśmiechałam się wtedy najpiękniej, jak potrafiłam, i odpowiadałam: „Zmiany. Potrzebne zmiany”.

Dziś piekę chleb sama. Pomagają mi dwie dziewczyny z sąsiedztwa — młode, życzliwe, z sercem do pracy. Powoli odbudowuję to, co zostało rozwalone. Zostawiam za sobą nie tylko męża, ale też własną naiwność. Teraz jednak piekarnia znowu pachnie chlebem, nie kłamstwem, a ja uczę się na nowo oddychać. Może jeszcze kiedyś się zakocham, ale już nie w kimś, kto całuje rano, a wieczorem ukrywa się z inną na zapleczu.

Basia, 53 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: