Nigdy nie miałam nic przeciwko kotom. Wręcz przeciwnie, sama wychowałam jednego dachowca i dobrze wiem, ile radości może dać obecność takiego puchatego, mruczącego towarzysza. Jednak od kiedy do mieszkania obok wprowadziła się pani Irena, moje spojrzenie na miłość do zwierząt zaczęło się powoli zmieniać. Kobieta o dobrym sercu i szerokim uśmiechu najpierw przygarnęła jednego bezdomnego kota, potem drugiego... aż w końcu z jej lokalu zrobiło się coś na kształt schroniska. Problem w tym, że koty nie przychodzą z filtrem powietrza, więc musiałam nauczyć się oddychać przez usta, bo nos odmawiał mi już współpracy.
Zaczęło się pewnej niedzieli
Kiedy wyszłam rano na klatkę z kubłem śmieci, coś mnie dosłownie uderzyło. Smród był nie do zniesienia. Nie taki zwykły nieprzyjemny zapach, jak czasem z kosza na śmieci, tylko duszący, gryzący i nie do opisania. Zatrzymałam się w pół kroku, zakrywając nos rękawem bluzy, i spojrzałam w stronę mieszkania sąsiadki. Drzwi były uchylone, a przez nie wyskoczył bury kot, po czym zniknął pod schodami.
Gdy wróciłam do domu, powiedziałam mężowi: – U tej pani obok to coś się dzieje. Trzeba by pogadać, bo nie da się przejść korytarzem.
Jeszcze tego samego dnia zapukałam do sąsiadki. Otworzyła mi z uśmiechem i od razu poczułam ten zalewający zapach. W środku zobaczyłam co najmniej pięć kotów, a kolejne przewijały się między nogami.
– Och, dzień dobry! – powiedziała radośnie. – Wejdź, nie bój się. One są kochane.
– Ja tylko na chwilkę... – wymamrotałam. – Chciałam zapytać, czy wszystko u pani w porządku. Bo... no... na klatce bardzo intensywnie czuć.
– Oj tam, to tylko zapach jedzenia i kuwety, szybko się przyzwyczaisz.
Z każdym tygodniem było gorzej
Kotów przybywało, a wraz z nimi coraz mocniejszy stawał się nie tylko zapach, ale też hałas. Miauczenie, drapanie w drzwi, odgłosy gonitw po panelach, które słychać było przez cienkie ściany. Miałam wrażenie, że mieszkam nie w bloku, ale w środku jakiegoś przytuliska. Pani Irena zaczęła zostawiać miski z jedzeniem pod drzwiami – nie tylko swoimi, ale i na półpiętrze, i na parapecie klatki. Wieczorami słychać było zwierzęce kłótnie i spać się nie dało. W końcu zadzwoniłam do administracji.
– Proszę pani – odpowiedziała zniecierpliwiona kobieta po drugiej stronie – sprawdzimy, ale jeśli to jej mieszkanie własnościowe, to możemy tylko upomnieć. Dopóki nie łamie przepisów sanitarnych, nic nie zrobimy.
Ale przecież łamała. Ten zapach, to było coś nieludzkiego. Nawet listonosz zaczął zostawiać przesyłki u nas, bo nie chciał przechodzić koło jej drzwi.
– Może pogadaj z nią jeszcze raz, ale spokojnie – podpowiedziała koleżanka z pracy, gdy się jej wyżaliłam.
Posłuchałam. Zabrałam ze sobą ciasto i znów zapukałam. Pani Irena wpuściła mnie z radością, jakby czekała na towarzystwo od miesięcy. Kotów było już kilkanaście. Na kanapie, na lodówce, w zlewie. Przesuwałam się między nimi, jak po polu minowym.
– To moje dzieci. Każde z nich miało ciężkie życie. Ja tylko chcę im dać dom – powiedziała, głaszcząc czarnego kota o ślepych oczach. Wzruszyło mnie to, naprawdę. Ale oddychać nadal nie mogłam.
Nagle zaczęłam źle się czuć
Miałam zawroty głowy i bóle zatok. Myślałam, że to jesień, może infekcja, ale kiedy pojechałam do lekarza, zadał jedno pytanie: – Czy przebywa pani często w środowisku z intensywnym zapachem amoniaku?
No i miałam odpowiedź. To nie była zwykła irytacja. To był wpływ ciągłego wdychania powietrza przesiąkniętego kocim moczem. Czułam to nawet u siebie w mieszkaniu, szczególnie przy ścianie graniczącej z mieszkaniem pani Ireny. Nasza córeczka zaczęła się budzić w nocy z płaczem i mówiła, że śmierdzi.
Mąż przestał żartować: – To się nie może tak skończyć – mówił, zakładając buty. – Idę do niej.
– Ale spokojnie, dobrze? – poprosiłam.
Pani Irena otworzyła mu drzwi, spojrzała na niego łagodnym spojrzeniem i powiedziała: – Te koty to moje życie. Nikomu nie przeszkadzają. Ludzie są bardziej toksyczni niż one.
A potem zamknęła mu drzwi przed nosem, zanim zdążył odpowiedzieć. Wrócił do mieszkania wściekły i bezradny.
– Albo ona, albo my – rzucił. – Tak się żyć nie da.
Zgłosiłam sprawę do sanepidu, ale wiedziałam, że to potrwa. Tymczasem koty miały się dobrze, a ja czułam, jak mój dom zamienia się w klatkę. Nie dla zwierząt – dla mnie.
W końcu straciłam cierpliwość
Nasza mała wróciła z przedszkola z katarem, a wieczorem dostała duszności. Lekarz dyżurny w przychodni, do której pojechaliśmy w pośpiechu, wypisał skierowanie do alergologa.
– Może to sierść – powiedział, przeglądając jej skórę. – Albo grzyby. Trzeba się temu przyjrzeć.
Nie umiałam już dłużej udawać, że to tylko „dziwactwo sąsiadki”. To był realny problem, który rozciągał się na nasze życie, zdrowie, spokój. Napisałam na grupie sąsiadów w sieci, a odpowiedzi przyszły lawinowo: „Nie otwieram okien, bo mi wali do kuchni”, „Moje dziecko ma wysypkę, zaczęłam podejrzewać kota zza ściany”, „U mnie kot wskoczył na balkon i zostawił niespodziankę na praniu”
Zebrałam kilkanaście głosów poparcia i zorganizowałam zebranie wspólnoty. Pojawiło się ponad dwadzieścia osób. Przyszła też pani Irena. Stanęła pod ścianą z założonymi rękami, jakby była na przesłuchaniu, ale wcale nie wyglądała na skruszoną.
– Państwo chcą, żebym wyrzuciła moje zwierzęta na ulicę? – zapytała, patrząc na mnie prosto w oczy. – Mam je zostawić, żeby znowu cierpiały?
– Chcemy tylko, żeby pani przestrzegała podstawowych zasad współżycia – odpowiedział sąsiad z trzeciego piętra. – To już nie jest opieka nad zwierzętami, to zagrożenie dla ludzi.
Głosowaliśmy nad oficjalną skargą do inspektoratu weterynarii. Przeszło. Ledwo. Pani Irena wyszła, nie mówiąc ani słowa. Ale po jej twarzy pierwszy raz widziałam, że coś w niej pękło.
Po zgłoszeniu zaczęły się wizyty
Najpierw przyszła kobieta z sanepidu – w białym fartuchu, z maseczką na twarzy. Potem pojawiła się kontrola z urzędu miasta i jakaś fundacja zajmująca się pomocą zwierzętom. Przez kilka dni klatka schodowa wyglądała jak centrum dowodzenia. Ludzie przemykali z notatnikami, robili zdjęcia, szeptali do siebie. Ja tylko siedziałam w mieszkaniu i nasłuchiwałam, co się dzieje za ścianą. Wieczorem zapukała do mnie pani Irena.
– Mogę na chwilę? – zapytała cicho.
Wpuściłam ją. Nie pachniała już kotami – chyba pierwszy raz odkąd się tu wprowadziła. Usiadła na brzegu kanapy, ściskając dłonie.
– Chciałam tylko powiedzieć, że zabierają je do schroniska. Część pójdzie do domów tymczasowych. Dali mi tydzień, żebym wszystko uporządkowała. Przepraszam, że to tak wyglądało. Ja tylko nie chciałam, żeby znowu cierpiały.
– A my cierpieliśmy, pani Ireno. Cały blok, nasze dzieci. To nie mogło tak dłużej wyglądać – odparłam, ciszej niż planowałam.
Skinęła głową. Wstała i zanim wyszła, dodała: – Wiem. I może dobrze, że mnie ktoś w końcu zatrzymał.
Od tego zdarzenia minął miesiąc
Klatka schodowa przestała pachnieć jak nieczyszczona kuweta, a sąsiedzi znów zaczęli witać się na schodach. Z okien znikały miski z resztkami jedzenia, a koty, które do tej pory błąkały się po okolicy, nagle zniknęły. Nie wiem, czy znalazły nowe domy, czy przeszły do innej części dzielnicy, ale przynajmniej nasze dzieci mogły spokojnie wywiesić pranie bez obaw, że coś je obsika.
Pani Irena zamknęła się w sobie. Mijała mnie bez słowa, choć czasem czułam, jak patrzy zza firanki, kiedy wracałam z córką z przedszkola. Nie miałam już do niej pretensji, ale nie miałam też potrzeby się tłumaczyć. Zrobiłam to, co musiałam – dla rodziny, dla siebie, dla ludzi, którzy nie umieli albo nie chcieli się wychylać.
Pewnego popołudnia spotkałam ją przy śmietniku. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, powiedziała cicho: – Mam teraz tylko dwa koty. Te, które były u mnie najdłużej. Reszta... jest w lepszych warunkach, z ogrodem. Może i tak powinno być.
Uśmiechnęłam się niepewnie. Nie odpowiedziałam nic. Bo co można powiedzieć komuś, kto chciał ratować świat, ale nie zauważył, że sam się w nim gubi? Wróciłam do domu, zamknęłam drzwi i pierwszy raz od dawna wzięłam głęboki oddech.
Edyta, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy córka kończyła studia za granicą, pękałam z dumy. Dziś wstydzę się przed sąsiadami za to, co robi dla kasy”
- „Mąż na emeryturze ciągle siedział z nosem w telefonie. Za późno odkryłam, że zamiast w pasjansa, grał na 2 fronty”
- „Długo pytałem matkę o mojego ojca, ale zawsze zmieniała temat. Prawdę poznałem, gdy było już za późno na wyjaśnienia”









