Siedziałem przed komputerem, wpatrzony w migające kursory i cyfry, które nic nie znaczyły. Każdy dzień wyglądał tak samo – przeglądanie maili, wprowadzanie danych, odpowiadanie na pytania, które nie miały znaczenia. Czułem, że moje życie przecieka przez palce, a czas ucieka bezpowrotnie. Marzenia o czymś więcej zdawały się odległe i nierealne. Każdy projekt kończył się tak samo – pustką i poczuciem straty. Byłem zamknięty w tej rutynie, jakby wszystkie drzwi do lepszego życia były zatrzaśnięte. I mimo że wiedziałem, że ta praca nie ma sensu, nie mogłem jej porzucić.

Z każdą sekundą coraz bardziej tracę siebie

Każdego ranka budziłem się o tej samej godzinie, tak jakby mój organizm pamiętał wszystkie powtarzalne dni poprzedniego tygodnia. Przygotowywałem kawę, włączałem komputer i siadałem przy biurku, jakby tylko tam mogło mnie czekać coś ważnego. Ekran błyskał powiadomieniami, które natychmiast zamykałem – wszystkie maile, raporty, przypomnienia były tym samym, tylko w innych słowach. Czułem się jak marionetka, której sznurki pociągał ktoś niewidoczny, ktoś, kto nie zwracał uwagi na to, jak bardzo się męczę. Kolega z biura, zawsze wczesny ptaszek, pojawił się przy moim biurku, głośno opowiadając o weekendzie. Nie słuchałem go naprawdę, kiwałem głową i rzucałem krótkie „aha” lub „rozumiem”, bo prawdziwe życie wydawało się gdzie indziej, a nie tutaj, w sterylnym pokoju z białymi ścianami.

– Masz już ten raport dla szefa? – spytał, wyciągając kartkę, której treść zdawała się nie mieć znaczenia.

– Prawie – odpowiedziałem, choć tak naprawdę byłem daleko od koncentracji.

Dzień przesuwał się powoli. Każde kliknięcie myszki, każdy przesunięty plik i każda odpowiedź na maila przypominały mi, że robię coś, co nie wnosi niczego do mojego życia. Zegar nad biurkiem tykał głośno, a ja czułem, że z każdą sekundą coraz bardziej tracę siebie. Gdy w końcu nastał moment przerwy, wyszedłem na chwilę do kuchni. Świat za oknem wydawał się obcy i odległy. Ludzie spieszyli się, rozmawiali, żyli. A ja wracałem do swojego ekranu, do wirtualnej klatki, w której sam siebie uwięziłem. I mimo że wiedziałem, że ten rytuał nie ma sensu, musiałem go powtarzać, bo życie wyglądało tak, jakby nie pozostawiało mi innej opcji. 

Po co właściwie tu jestem

Po przerwie wróciłem do biurka z ciężkim poczuciem, że dzień jeszcze się nie zaczął, a już jest za późno, by coś zmienić. Kolejne maile czekały na odpowiedź, nowe zadania pojawiały się w harmonogramie jak grzyby po deszczu. Każde kliknięcie otwierało następny dokument, każda rozmowa telefoniczna kończyła się kolejnymi prośbami, które w gruncie rzeczy były nieistotne. Czułem, że moje ręce poruszają się automatycznie, że umysł pracuje na autopilocie, a serce bije szybciej z frustracji niż z ekscytacji.

– Czy mogę ci przesłać jeszcze te dane? – zapytał szef, pojawiając się w drzwiach mojego biurka.

– Jasne, proszę – odpowiedziałem, próbując ukryć zmęczenie i irytację.

Szef poszedł dalej, a ja wciągnąłem powietrze, starając się przypomnieć sobie, po co właściwie tu jestem. Każde zadanie wydawało się powtarzać samo siebie: wprowadzanie danych, korekty, raporty, spotkania, które niczego nie zmieniały. Czasami patrzyłem w ekran i zastanawiałem się, czy ktokolwiek poza mną zauważa, że wszystko to jest bez sensu. Próbowałem choć na moment oderwać myśli, przewijając stare projekty lub porządkując pliki w komputerze, ale wszystko wracało do tej samej monotonii. Nawet krótka rozmowa z kolegą o weekendzie nie przynosiła ulgi, bo świadomość, że jutro znów powtórzymy ten sam rytuał, ściskała mnie od środka.

Czułem, że tracę kontakt z samym sobą. Każda godzina spędzona przy biurku dodawała mi poczucia bezsensu. Wzrok błądził po pokoju, szukałem jakiejkolwiek inspiracji – zdjęcia, notatki, kalendarze – ale wszystko wydawało się puste. I mimo że wiedziałem, że te zadania nic nie wnoszą do mojego życia, wciąż je wykonywałem. Bo przecież musiałem. Bo nie było innej drogi, bo życie zmuszało mnie do pozostania w tym cyklu, który powoli zaczął wypełniać każdą moją myśl, każdy ruch i każdą godzinę mojego dnia.

Może wreszcie coś się ruszy

Pewnego popołudnia zauważyłem w skrzynce mail od działu HR. Temat brzmiał banalnie, ale coś w nim wzbudziło moją uwagę. Była to propozycja udziału w krótkim szkoleniu, które mogło teoretycznie otworzyć nowe ścieżki w firmie. Przez chwilę poczułem dziwne pobudzenie, coś w rodzaju iskierki nadziei. Może nie wszystko było jeszcze stracone.

– Hej, widziałeś maila od HR? – rzucił kolega, podchodząc do mojego biurka.

– Tak, widziałem… – odpowiedziałem, starając się nie pokazać, że w środku aż mnie rozgrzała myśl o zmianie.

Szef przechadzał się po korytarzu i nagle spojrzał w moją stronę. Zawołał mnie do swojego gabinetu. Serce zabiło szybciej. Może wreszcie zauważył moje wysiłki, może docenił, że trwam w pracy mimo frustracji.

– Mam dla ciebie coś, co może ci pomóc w rozwoju – powiedział, wręczając folder ze szczegółami szkolenia. – Uważam, że dasz sobie radę, a to może otworzyć ci drzwi do nowych projektów.

Słuchałem, kiwając głową, choć w środku czułem mieszankę ekscytacji i niepokoju. Myśl, że coś może się zmienić, sprawiała, że nagle dni przy komputerze przestały wydawać się całkowicie bez sensu. Wróciłem do biurka z folderem, przeglądałem harmonogram szkoleń, listę uczestników, tematy zajęć. Wszystko wyglądało obiecująco. Pomyślałem, że może to pierwszy krok, żeby oderwać się od rutyny i poczuć, że wciąż mogę coś znaczyć.

– To coś nowego, co? – odezwał się kolega, zaglądając przez ramię.

– Tak… może wreszcie coś się ruszy – odpowiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do niego.

Choć wiedziałem, że w firmie zmiany przychodzą powoli, a sukces nie jest pewny, poczułem, że na chwilę znów mogę oddychać pełną piersią. To był krótki moment, ale pierwszy od dawna, gdy monotonia nie przytłaczała mnie całkowicie. I mimo że później wróciłem do starych obowiązków, tamta iskierka nadziei pozostała gdzieś głęboko, dając mi chwilowe poczucie, że być może wciąż istnieje możliwość, by wyrwać się z tej bezsensownej rutyny.

I tak mijały dni, jeden po drugim

Po kilku dniach od szkolenia poczułem, że nadzieja powoli gaśnie. Szkolenie było ciekawe, nawet inspirujące, ale wróciłem do biurka i do tych samych, bezsensownych zadań. Wydawało się, że wszystko, co mogłoby zmienić moje życie, jest zbyt odległe i trudne do osiągnięcia. Monotonia wbiła się w każdy mój ruch, w każdą decyzję, w każdą sekundę dnia.

– Nie wierzę, że znowu to samo – mruknąłem do siebie, patrząc na listę nowych zadań.

Kolega siedział obok i kiwał głową, nie komentując, bo i tak wiedział, że żadne słowa nie przyniosą ulgi. Widziałem ludzi za oknem – spacerowali, rozmawiali, śmiali się – i nagle uderzało mnie, jak bardzo byłem odcięty od życia. Mój świat ograniczał się do ekranu, klawiatury i cyfrowych formularzy, które nic nie znaczą. Szef przyszedł z kolejną prośbą o raport, tym razem z błahym usprawiedliwieniem: „to naprawdę ważne dla naszego działu”. Spojrzałem na niego i przez moment chciałem powiedzieć, że nie mogę tego robić, że tracę siebie, że życie przecieka mi przez palce. Ale uśmiechnąłem się tylko, wziąłem dokument i wróciłem do pracy.

– Chciałbym, żeby coś się zmieniło – wyszeptałem w myślach, wiedząc, że to niemożliwe w tej chwili.

Poczucie frustracji rosło. Czułem, że wszystkie drobne iskierki nadziei zostały zduszone przez rutynę i obowiązki. Nawet chwile, które wcześniej dawały mi poczucie, że mogę coś zmienić, teraz wydawały się złudne. Każdy ruch, każda godzina przy biurku przypominała mi, że życie wciąż płynie obok, a ja stoję w miejscu, uwięziony przez własne obowiązki. I tak mijały dni, jeden po drugim, każdy taki sam, jakby czas w ogóle nie istniał poza biurkiem. Zrozumiałem, że jeśli chcę cokolwiek zmienić, to musi zacząć się w mojej głowie, bo zewnętrzny świat nie zrobi tego za mnie.

Czuję, że marnuję czas

Siedziałem przy biurku późnym wieczorem, kiedy większość ludzi już dawno wyszła do domu. Ekran wciąż świecił, a ja przeglądałem kolejne pliki i raporty, zastanawiając się, ile jeszcze tak potrwa. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że moje życie upływa w rytmie kliknięć i przesuwania okien, że prawdziwy świat gdzieś za ścianami biura mija mnie obojętnie.

– Czuję, że marnuję czas – wyszeptałem do pustego pokoju, choć wiedziałem, że nikt mnie nie usłyszy.

Spojrzałem na kalendarz, na kolejne terminy, które nic nie znaczą, i poczułem dziwną mieszankę smutku i bezradności. Może wszystko, co robiłem do tej pory, było potrzebne tylko dla innych – dla szefa, dla firmy, dla kolegów – ale nie dla mnie. I nagle zdałem sobie sprawę, że nie mogę już dłużej udawać, że to wszystko ma sens.

Muszę coś zmienić – powiedziałem ciszej, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.

Ale wiedziałem też, że zmiana nie przyjdzie łatwo. Życie w rutynie jest wygodne, nawet jeśli niszczy. Każdy dzień przy biurku dawał bezpieczeństwo, choć pozbawiał satysfakcji. Patrzyłem na ludzi na ulicy przez okno i chciałem do nich dołączyć, poczuć wolność, którą kiedyś uważałem za oczywistą. Ale wracałem do komputera i wypełniałem kolejne formularze, bo w głowie kłębiło się poczucie obowiązku i strach przed nieznanym.

Zrozumiałem, że nie mogę się poddać całkowicie, że nawet jeśli ta praca wydaje się bez sensu, muszę znaleźć w sobie siłę, by szukać własnej drogi. Może nie dziś, może nie jutro, ale w końcu będę musiał zrobić pierwszy krok. Bo życie nie czeka na tych, którzy tkwią w stagnacji, a ja nie chciałem spędzić go tylko przy komputerze, w pustej rutynie, marząc o tym, co mogłoby być.

Zawsze jest jakiś wybór

Siedziałem w ciemnym pokoju po zakończeniu pracy, a ekran monitora gasł powoli, zostawiając mnie sam na sam z własnymi myślami. Cisza była ciężka, ale w niej pojawiła się przestrzeń do refleksji. Zdałem sobie sprawę, że całe moje życie, ostatnie miesiące, a może nawet lata, spędziłem w rytmie kliknięć i powtarzalnych obowiązków, myśląc, że nie mam wyboru. A przecież zawsze jest jakiś wybór – choćby w sposobie, w jaki reaguję, w tym, co decyduję się w tym momencie zrobić.

Patrzyłem na pustą filiżankę po kawie i pomyślałem o wszystkich chwilach, które przeszły obok mnie niezauważone: rozmowy, śmiech, spacery, światło zachodzącego słońca, którego nie doceniałem, bo byłem zajęty wypełnianiem raportów. Zrozumiałem, że choć nie mogę zmienić przeszłości, mogę zacząć inaczej patrzeć na przyszłość. Może nie od razu rzucę pracę, może nie natychmiast odnajdę sens, ale mogę zacząć szukać małych kroków, które przywrócą mi poczucie życia.

– Może jutro zrobię coś dla siebie – pomyślałem cicho, i choć to było tylko kilka słów, brzmiały jak obietnica.

Nie musiałem już udawać, że wszystko ma sens. Mogłem przyznać przed sobą, że czasami życie jest nudne i niepewne, że wiele z tego, co robimy, jest pozbawione znaczenia, ale jednocześnie mogłem decydować, jak wykorzystać każdą chwilę, by choć trochę poczuć, że istnieję. Wstałem od biurka, przeciągnąłem się i spojrzałem w okno. Miasto tętniło życiem, a ja w końcu poczułem, że mogę być jego częścią, jeśli tylko zechcę. Cisza po kliknięciach nie była już pustką – była początkiem, cichym, ale prawdziwym.

Rafał, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: