Nie planowałam kariery w korporacji, ale po dwóch latach pracy w recepcji hotelu, gdzie ludzie traktowali mnie jak mebel, postanowiłam coś zmienić. Zatrudniłam się w dziale marketingu dużej firmy budowlanej. Biuro z widokiem na panoramę miasta, klimatyzacja, firmowy ekspres – brzmi lepiej niż parzenie kawy z proszku i wieczne „gdzie jest mój pokój?”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że najwięcej uwagi poświęci mi nie zespół, a prezes – człowiek z opinią wizjonera, ale i „łowcy spojrzeń”. 

Nowa twarz?

Zaczęłam pracę w połowie czerwca, gdy większość działu była na urlopach. Biuro wydawało się ciche i przytulne, jakby ktoś przytłumił światło i dźwięki. Miałam własne biurko, komputer, nawet tabliczkę z imieniem. Przede mną stała szklanka z wodą i stosik firmowych teczek. Wszystko było nowe – pachniało tonerem i ambicjami.  Pierwsze dni spędzałam głównie na czytaniu procedur, poznawaniu systemu i wymienianiu uśmiechów z recepcjonistką, która też była „nowa”. Początkowo z moim przełożonym rozmawiałam tylko zdalnie. Po firmie krążyły jednak plotki, że prezes wraca z konferencji i ma się pojawić w siedzibie pod koniec tygodnia. Wszyscy mówili o tym z lekkim napięciem. Jakby jego obecność wprowadzała jakiś niepisany rygor.

W piątek rzeczywiście przyszedł. Gdy pojawił się na open space, zrobiło się cicho, jakby ktoś ściszył biurowy zgiełk. Mężczyzna po pięćdziesiątce, wysoki, zadbany, siwe włosy zaczesane do tyłu, nienaganny garnitur. I ten wzrok – szybki, przeszywający. Poczułam, że się we mnie wpatruje. Gdy przechodził obok mojego biurka, powiedział tylko:

– Nowa twarz? W końcu coś ładnego do patrzenia.

Uśmiechnął się pod nosem i poszedł dalej, jakby rzucił jakiś niewinny żart. Nikt się nie roześmiał. Tylko recepcjonistka rzuciła mi spojrzenie pełne współczucia. Udawałam, że nie słyszałam. Przecież może miał dobry humor. Albo taki styl bycia. A ja... no cóż. Miałam kredyt do spłacenia.

Nie chciałam zyskać łatki „tej, co robi afery”

Po tamtym piątku nic już nie było takie samo. Zauważyłam, że prezes coraz częściej pojawiał się w naszym dziale. Niby przypadkiem przechodził, niby sprawdzał coś z papierami, ale zawsze zatrzymywał się przy moim biurku na dłużej niż było to potrzebne. Uśmiechał się, komentował mój strój, czasem zapytał, czy dobrze się wdrażam. Na początku odpowiadałam rzeczowo. Ale z czasem jego uwagi stawały się coraz mniej profesjonalne.

– Ten kolor ci służy – powiedział raz, gdy miałam na sobie granatową sukienkę do kolan. – Kobieta z klasą, ale z pazurem. To się rzadko zdarza.

Zaczęłam się pilnować. Sukienki zamieniłam na koszule, zakrywałam dekolt, chowałam włosy w niedbały kok. I tak znajdował coś, do czego mógł się przyczepić, choć zawsze robił to z uśmiechem.

– Nowe okulary? Całkiem kusząca bibliotekarka.

Powiedział to przy windzie, kiedy staliśmy tylko we dwoje. Spojrzałam na drzwi, jakby miały się szybciej zamknąć. Miałam ochotę wybuchnąć, ale... w tym samym tygodniu czekała mnie rozmowa o podwyżce. Pierwszy raz od początku pracy. W biurze nikt o niczym nie mówił wprost, ale kilka dziewczyn ostrzegało mnie mimochodem.

– Uważaj z nim. Ma swoje... preferencje.

Nie pytałam, co to znaczyło. Domyśliłam się. Ale też... jakoś w środku powtarzałam sobie, że póki nie przekracza granicy, nie będę robić zamieszania. Byłam tu dopiero od miesiąca. Nie chciałam zyskać łatki „tej, co robi afery”.

Moje słowo znaczy najwięcej

Kiedy po dwóch miesiącach pracy zaproszono mnie na spotkanie w cztery oczy z prezesem, pomyślałam, że to będzie rozmowa o moich wynikach. Rzeczywiście – projekty szły dobrze, miałam dobre noty od przełożonych, nikt się mnie nie czepiał. Weszłam do jego gabinetu spięta, ale gotowa. Chciałam mówić o targetach, budżecie, KPI.

– Usiądź – powiedział, wskazując fotel naprzeciwko siebie. – Widziałem twoje prezentacje. Masz potencjał.

Uśmiechnął się i nalał nam po wodzie. W jego tonie nie było nic dziwnego. Przez pierwsze pięć minut naprawdę rozmawialiśmy o pracy. Potem jednak przestawał słuchać, zaczynał obserwować.

– Masz w sobie coś, co działa na ludzi. Na mężczyzn. A szczególnie na takich jak ja – powiedział nagle.

Zawahałam się. Uśmiechnęłam się nerwowo, próbując odbić temat.

– To chyba ważne w takiej pracy – odparłam. – Działać na ludzi.

– O, zdecydowanie. Szczególnie jeśli umie się to wykorzystać.

Mówił to już innym tonem. Cichszym. Miałam wrażenie, że testuje, na ile może sobie pozwolić. Potem zaproponował coś, czego się nie spodziewałam: że mogłabym zostać koordynatorką nowego projektu.

– Formalnie decyzję podejmie twój bezpośredni przełożony, ale... nie oszukujmy się. W tej firmie moje słowo znaczy najwięcej.

Wyszłam z gabinetu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony – szansa. Z drugiej – ten ton. Ten wzrok. Wiedziałam, że coś tu nie gra, ale też... bardzo chciałam być doceniona. Choćby za cenę niedopowiedzianych spojrzeń.

Wystarczy mieć odpowiednie atuty

Po rozmowie z prezesem faktycznie dostałam awans. Nikt nie mówił wprost, że to dzięki niemu, ale atmosfera w zespole była lodowata. Kilka starszych stażem koleżanek przestało się do mnie odzywać. Jedna z nich, kiedyś bardzo pomocna, rzuciła pod nosem:

– Wystarczy mieć odpowiednie atuty, żeby pójść do przodu.

Udawałam, że nie słyszę. Przecież pracowałam solidnie, robiłam nadgodziny, nie narzekałam. Ale z tyłu głowy wiedziałam, że cokolwiek bym nie zrobiła, i tak wszyscy będą widzieć tylko jedno – jego spojrzenie na mnie. Zaczął zostawać w biurze dłużej. Najczęściej wtedy, kiedy ja zostawałam. Niby przypadkiem, niby coś podpisywał, przeglądał dokumenty, ale zawsze znajdował powód, żeby zajść do mojego gabinetu.

– Pracowita jak pszczółka – rzucił pewnego razu, opierając się o framugę. – Takich ludzi się szanuje. I nagradza.

Nie wiedziałam, czy mówi poważnie, czy testuje mnie znowu. Ktoś miał urodziny, częstowali się w sali konferencyjnej. Zaproponował, żebym dołączyła, ale odmówiłam.

– Szkoda – uśmiechnął się. – Wiesz, jesteś miłym akcentem w tym chłodnym biurze.

Odwróciłam wzrok. Czułam się jak bohaterka kiepskiego filmu. A jednak... nie zrobiłam nic. Bo zbliżał się czas kwartalnych premii. I jeśli ktoś miał o nich decydować, to właśnie on. Zamiast wyjść wcześniej, zostawałam. Cicho liczyłam na to, że wszystko skończy się tylko na słowach.

Przestałam się łudzić

Premie miały zostać ogłoszone w poniedziałek. Cały weekend spędziłam w napięciu, sprawdzając służbową skrzynkę, jakby wiadomość miała pojawić się wcześniej. Ostatecznie przyszedł zwykły mail z działu HR – bezosobowy, formalny, z listą nazwisk i kwot. Mojego nazwiska na liście nie było. Siedziałam przy biurku z otwartą wiadomością, czując narastające napięcie. Z każdą sekundą było mi coraz bardziej gorąco. Patrzyłam na ekran i próbowałam się nie rozpłakać. Nawet nie z żalu, bardziej z bezsilności. Obiecano mi nagrodę. Wprost może nie padło nic konkretnego, ale wszystko w tej sytuacji prowadziło do jednego – do przekonania, że coś mi się należy. Prezes przechodził obok jakby nigdy nic. Zatrzymał się i powiedział:

– Widziałem wyniki. Świetna robota.

– Nie dostałam premii – rzuciłam sucho, nie patrząc na niego.

– No tak, HR-y miały ograniczony budżet w tym kwartale. Ale nie przejmuj się, na pewno się odkujesz. – Mrugnął. – Wiesz, warto być cierpliwą. Szczególnie z moją sympatią.

Wtedy poczułam w środku coś, co długo w sobie tłumiłam – złość. Nie tylko na niego, ale też na siebie. Za wszystkie momenty, w których siedziałam cicho. Za każdą minutę, którą spędziłam po godzinach, bo liczyłam na coś, co nigdy nie miało nadejść. Późnym popołudniem wysłałam maila do działu HR z pytaniem o kryteria przyznawania premii. Nie miałam już nic do stracenia. Ale też przestałam się łudzić.

Premii już nie chciałam. Chciałam szacunku

Odpowiedź z działu HR przyszła następnego dnia. Lakoniczna, niemal mechaniczna – że decyzje o premiach opierały się na analizie wyników i rekomendacjach przełożonych. Mój bezpośredni przełożony nie zgłosił mnie do nagrody. Bez wyjaśnień. Bez komentarza. Zrozumiałam, że to była gra. Że „sympatia prezesa” działa tylko wtedy, kiedy się ją odpowiednio pielęgnuje. A ja… może byłam dla niego miłym przerywnikiem, może sposobem na zabicie nudy. Ale na pewno nie kimś, komu faktycznie chciał pomóc.

Zaczęłam szukać nowej pracy jeszcze tego samego tygodnia. Wieczorami przeglądałam oferty, poprawiałam CV. W biurze trzymałam dystans, nie zostawałam po godzinach, nie uśmiechałam się więcej niż trzeba. Po miesiącu miałam rozmowę kwalifikacyjną w firmie, gdzie pracował dawny znajomy ze studiów. Pamiętał mnie. Pomógł. Dostałam ofertę lepszą niż się spodziewałam – bez dwuznacznych aluzji, bez obietnic bez pokrycia. Zwyczajnie. Po ludzku. W ostatni dzień pracy u prezesa oddałam laptopa i kartę dostępu. Mijając go na korytarzu, uśmiechnął się szeroko.

– A jednak nie wytrzymałaś?

– Nie chciałam wytrzymać. Nie za taką cenę.

Nie odpowiedział. Tylko wzruszył ramionami i poszedł dalej. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakbym była jedną z wielu. Może byłam. Ale wiedziałam jedno – więcej nie dam się nikomu ustawiać. Premii już nie chciałam. Chciałam szacunku.

Milena, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: