Gdyby ktoś mnie zapytał, jak wygląda Wigilia samotnego taksówkarza, odpowiedziałbym jednym słowem: cicho. Jak radio, które przestało nadawać, ale ty i tak zostawiasz je włączone z przyzwyczajenia. Mam na imię Piotr i od dwudziestu lat jeżdżę po Warszawie, ale tak naprawdę nie wiem, dokąd zmierzam. Nie mam już rodziny. Halina, moja żona, zmarła siedem lat temu i zostawiła mi tylko jedno zdjęcie oraz zapach jabłecznika, który do dziś czuję, kiedy zamknę oczy. Syn dawno wyjechał. Z początku dzwonił, przysyłał kartki z Holandii. Teraz nie wiem nawet, w jakim kraju mieszka. Może mu wstyd za ojca, który wozi obcych ludzi, a sam nie potrafił zatrzymać własnej rodziny.

Dziś jest Wigilia, ale zamiast karpia mam dwa jajka na twardo. Miałem nie pracować dzisiaj, ale siedzenie w czterech ścianach jest jak powolne umieranie. Wsiadłem do auta i włączyłem aplikację. Kilka drobnych kursów, tylko tyle, żeby nie myśleć o swojej samotności. Już miałem się wylogować i wracać do pustego mieszkania, ale nagle zadzwonił telefon. Ostatni kurs. Nie wiedziałem jeszcze, że ta jazda będzie inna niż wszystkie. I że przez kilka chwil będę miał w rękach cudze życie.

To miał być ostatni kurs

Wskoczyło powiadomienie z aplikacji. Śródmieście, szybki kurs. Miałem już wyłączać telefon, ale... co mi szkodzi? Jeden jeszcze, ostatni. Ulica Wspólna. Podjechałem, zaparkowałem, odliczałem sekundy. Po chwili drzwi otworzył facet w drogim płaszczu. Garnitur pod spodem, skórzana teczka, mocny zapach perfum. Zmarszczone brwi, telefon przy uchu.

– Na Giełdową, szybko. I niech pan nie gada, bo mam ważny telefon.

Kiwnąłem tylko głową. Włączyłem licznik. Ruszyliśmy.

– Nie...ty mnie posłuchaj, nie ryzykujemy. Mówiłem ci: tylko gotówka. Żadnych przelewów, żadnych śladów. Rozumiesz? – cedził do słuchawki, jakby był w jakimś cholernym filmie gangsterskim.

Nie zamierzałem się wtrącać. Klient nasz pan, nawet jeśli gada od rzeczy. Przez całą drogę tłukł o jakiejś „dostawie”, „papierach” i „walucie”. Patrzyłem tylko na światła i liczyłem minuty do końca zmiany. Na Giełdowej wysiadł jak oparzony. Drzwi się nawet nie domknęły, już znikał między budynkami. Spojrzałem na zegarek. 21:14. Wracam. W końcu Wigilia.

Dopiero po kilku minutach jazdy poczułem, że coś mi nie pasuje. Na siedzeniu obok została torba. Skórzana, ciemna, porządna. Zatrzymałem auto i wpatrywałem się w nią jak w bombę. Nie ruszałem, jakby miała wybuchnąć. Serce zaczęło mi walić na myśl, co może być w środku. Co mam z tym zrobić? Wracać? Zostawić? Zadzwonić gdzieś? Podniosłem ją powoli. Była ciężka, aż za bardzo...

Zjechałem na boczną uliczkę

Postawiłem torbę na kolanach. Jeszcze nie otwierałem. Może dokumenty? Może laptop? A może… coś znacznie poważniejszego? Nie jestem złodziejem, ale nie jestem też święty. Przypomniałem sobie rachunek za prąd, który od trzech tygodni leży nieopłacony. Pomyślałem jednak też o Halinie, która zawsze powtarzała: „uczciwość to luksus, na który cię nie stać”. Rozsunąłem powolutku zamek.

Pierwsze co zobaczyłem, to koperty. Grube. Ciasno zapchane. Jedną wyjąłem. W środku same banknoty. Dwieście, pięćset, setki. Kolejna. To samo. Liczyłem na szybko. Dwadzieścia, trzydzieści... więcej. Musiało być z pięćdziesiąt tysięcy, może więcej. Żołądek mi się ścisnął. Przez chwilę siedziałem, walcząc z samym sobą. Palce ściskały kierownicę tak mocno, że aż zbielały.

Spojrzałem na dane z systemu. Imię, numer telefonu, punkt końcowy – biurowiec przy Giełdowej. Wysiadł pod wejściem z portiernią. Znałem to miejsce. Często podwoziłem tam ludzi z grubymi portfelami i krótką pamięcią.

– Dobra. Odwiozę. I będzie po sprawie – westchnąłem sam do siebie.

Na miejscu podszedłem do portiera. Starszy pan w okularach spojrzał podejrzliwie: – Zguba? – zapytał krótko.

– Można tak powiedzieć – odpowiedziałem. – Ktoś zostawił w taksówce.

– Nazwisko?

Podałem, a portier tylko pokiwał głową: – Zostawi pan tu, przekażę.

Wahałem się sekundę, ale podałem torbę. Tak po prostu.

Czekałem w aucie

Silnik miałem wyłączony, a dłonie schowane w kieszeniach. Nie chciałem odjeżdżać od razu. Coś mnie trzymało. Może ciekawość, a może głupia nadzieja. Po dziesięciu minutach drzwi biurowca się otworzyły. Mój klient wyszedł szybkim krokiem, z telefonem w jednej ręce, torbą w drugiej. Nerwowy, rozglądał się. Podszedł do mojego auta. Zatrzymał się przy szybie i stuknął w nią. Opuściłem szybę.

– Pan zostawił to w samochodzie – powiedziałem cicho.

– Wiem. Portier mi powiedział. – Przez sekundę spojrzał mi w oczy. – Dobrze, że pan nie był głupszy niż trzeba.

Wyjął z kieszeni portfel i podał mi 50 zł

– Na paliwo – mruknął. – I niech pan nie liczy, że się rozczulę. Jakby pan zabrał torbę, miałbym kłopot. Ale pan oddał, więc... nie mam powodu być wdzięczny.

Spojrzałem na niego. Stał z tą swoją torbą jak z relikwią. Nie spojrzał mi już w oczy. A ja... trzymałem ten banknot i nie wiedziałem, czy śmiać się, czy wyrzucić go przez okno.

– Tylko tyle? – zapytałem. Cicho, ale wystarczająco, by usłyszał.

Zamarł na chwilę. Odwrócił się do mnie powoli: – A ile by pan chciał? Tysiąc? Za to, że nie ukradł pan moich pieniędzy?

– Nie, ale... – urwałem.

– No właśnie. Nie zrobił pan nic wielkiego. Niech się pan nie łudzi. Dobre uczynki nie są walutą.

I odszedł. Tak po prostu. Jakbyśmy się nigdy nie spotkali. Zostałem sam z pięćdziesiątką w dłoni. I z uczuciem, którego nie umiałem nazwać. Czy to była wściekłość? Rozczarowanie? A może po prostu... żal?

Znowu poczułem samotność

Drzwi do mieszkania zaskrzypiały jak zawsze, jakby chciały mnie powitać tą samą nutą rozczarowania, którą słyszę w sobie, ilekroć je otwieram. Cisza. Tylko rury grzewcze stukały w ścianach, ale ciepła nie dawały. Kaloryfery były zimne — miałem zaległość za dwa miesiące. W kuchni stał pusty talerz. Nie nakrywałem stołu — po co? W lodówce woda, kilka starych jajek i pół słoika musztardy. Nawet opłatek leżał samotnie na półce, nieodpakowany od zeszłego roku.

Usiadłem na krześle. Cicho, bez świateł. Za oknem świeciły lampki u sąsiadów — czerwone, zielone, złote. W jednym z mieszkań śpiewali kolędy. W drugim słychać było śmiech dzieci. Zamknąłem oczy, żeby nie widzieć. Wziąłem do ręki pięćdziesiątkę i przeciągnąłem kciukiem po papierze. Zgiąłem ją, a potem wyprostowałem. Leżała na stole jak drwina.

– Oddałem. Dostałem 50 zł – powiedziałem do siebie. – Halina by powiedziała, że jestem głupi, może miałaby rację.

Wstałem, podszedłem do starej szafki i otworzyłem szufladę. Na samym dnie, pod instrukcją do miksera i przeterminowaną gwarancją na piecyk, leżała kartka. Krótkie zdanie, jej pismo. „Uczciwość nie karmi, ale pozwala zasnąć bez wstydu.” Patrzyłem na te słowa długo, aż litery zaczęły się rozmywać. Usiadłem z powrotem, zjadłem jajko, a potem długo siedziałem w ciszy, słuchając świata, który miał komu świętować. A ja... miałem tylko siebie i pięćdziesiąt złotych, które bolały bardziej niż pusty talerz.

Tego się nie spodziewałem

Oparłem się o oparcie wersalki, głowę położyłem na poduszce, którą kiedyś szyła Halina. Miała w sobie jeszcze resztkę jej zapachu, albo tylko tak mi się wydawało. Wpatrywałem się w sufit, który znałem już na pamięć — każdą rysę, każde odbarwienie. Nagle telefon zawibrował. Cisza mieszkania była tak gęsta, że ten dźwięk przeszył mnie jak nóż. Spojrzałem na ekran. Numer — znany. Przez sekundę nie wierzyłem. Potem otworzyłem wiadomość: „Wesołych Świąt, tato. Może wpadnę jutro?”

Serce zaczęło bić szybciej i przeczytałem jeszcze raz. Krótkie zdanie, ale od niego powietrze w pokoju zrobiło się jakby lżejsze. „Może wpadnę”. Nie „wpadnę na pewno”. Nie „tęsknię”. Ale może. Odłożyłem telefon na stół, obok pięćdziesiątki. Te dwa przedmioty leżały obok siebie i wyglądały jak dwa zupełnie różne życia. Jedno realne, pogniecione, drugie... możliwe.

Spojrzałem w okno. Śnieg sypał delikatnie. Cisza już nie była taka dusząca. „Czy jeśli bym nie oddał tej torby... napisałby?” – przemknęło mi przez głowę. Nie znałem odpowiedzi, ale czułem, że ten SMS miał dla mnie większą wartość niż cała zawartość tamtej torby. Choć nie wiedziałem, czy syn naprawdę przyjdzie. Nie wiedziałem, czy coś się zmieni. Ale pierwszy raz od dawna — miałem na coś nadzieję.

Te święta zapamiętam na długo

Leżałem na wersalce, nie zmieniłem ubrania, nie zasłoniłem okna. Patrzyłem w sufit, potem na telefon. SMS od syna wciąż widniał na ekranie. Nie odpisałem. Bałem się, że odpiszę, a on się rozmyśli. Albo że nie odpiszę i tym samym zmarnuję coś kruchego, co właśnie się narodziło. W głowie miałem obraz Haliny — jak siadała przy stole, łamała opłatek, mówiła, że wszystko się kiedyś ułoży. Wtedy jej wierzyłem. Teraz nie byłem już pewien, w co wierzę.

Pięćdziesiątka leżała na stole. Nadal tam była. Nie schowałem jej. Nie wydałem. Wciąż miałem ją przed oczami, jak symbol. Jak dowód, że świat nie zawsze nagradza uczciwość, a często ją ośmiesza. Ale mimo wszystko… nie żałowałem. Mogłem przynajmniej spojrzeć sobie w twarz. Wiedzieć, że zrobiłem, co trzeba. Że nie dałem się złamać. Może to naiwne. Może głupie. Ale moje.

– Jestem biedny, samotny i głupi – powiedziałem sam do siebie półgłosem. – Ale wiem, że nie jestem złodziejem. 

Nie wiedziałem, czy jutro ktoś zapuka do drzwi. Czy w drzwiach stanie mój syn, czy tylko listonosz z kolejnym wezwaniem. Ale wiedziałem jedno — tej Wigilii oddałem komuś torbę pełną pieniędzy i sam zostałem z niczym. A może z nadzieją?

Piotr, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: