Nazywam się Tadeusz. Kiedyś wołali na mnie po prostu „Trener”. Krótkie, mocne słowo. Jak gong rozpoczynający rundę. Przez większość życia nosiłem dres i krzyczałem „lewa, prawa, uniki!”. Głos miałem donośny, ręce twarde od pracy, a codzienność była pełna potu, wrzasków i stukotu rękawic o worek. Taka była moja sala – ciasna, z łuszczącą się farbą na ścianach i zapachem starych bandaży. Ale tam tętniło życie i tam byłem kimś.
A teraz? Cisza stała się moim codziennym towarzyszem. Żona odeszła pięć lat temu, a syn jest wiecznie zapracowany. Jego telefony są krótkie jak lewy sierpowy – szybkie, celne, bez emocji. Wnuki widuję głównie na ekranie, bo mieszkają za granicą, mówią w jakimś dziwnym, śpiewnym angielskim i nie przyjeżdżają zbyt często. Zostałem więc sam i musiałem znaleźć na to jakiś sposób, żeby jeszcze czuć się komukolwiek potrzebny.
Wstaję codziennie o tej samej porze
Każdy dzień wygląda tak samo. Najpierw herbata, śniadanie i gazeta, a zaraz potem spacer – najczęściej bez celu, tylko by postawić nogi na chodniku, który jeszcze pamięta moje czasy świetności. Tego dnia też zaszedłem do sklepu na rogu. Przy kasie stała kobieta w ciemnej kurtce. Rozmawiała z naszą kasjerką, tą samą, która zawsze poprawiała opaskę na włosach i znała każdego z imienia. Nie podsłuchiwałem celowo, ale głos kobiety był wyraźny, mówiła coś o wigilijnym spotkaniu w domu dziecka i o tym, że znów nie mają nikogo, kto wcieliłby się w Mikołaja.
– Może pan by się nadał? – kobieta spojrzała nagle w moją stronę, jakby mnie znała. – Szukamy Mikołaja, a pan wygląda… no, jak trzeba.
Zamarłem z chlebem w ręce: – Ja? – mruknąłem, chcąc się wycofać. – Ja mam tylko czerwony dres i siwą brodę.
Kasjerka uśmiechnęła się szeroko: – No to z pana będzie idealny Mikołaj z charakterem.
Pokręciłem głową: – Nie wiem, czy dzieci chcą takiego z krzywą miną.
– Dzieci chcą kogoś, kto przyjdzie i po prostu poświęci im czas – odpowiedziała spokojnie kobieta.
Może i nie byłem w nastroju na udawanie radości, ale coś mnie tknęło. Może to sposób, w jaki to powiedziała – bez nacisku, bez litości. Jakby rozumiała, że nie chodzi o brodę czy strój, tylko o obecność. Zgodziłem się. Nie od razu, ale po chwili poczułem, że nie mogę przepuścić okazji na zrobienie czegoś dobrego dla innych.
To była piękna przygoda
W wigilię podjechałem pod dom dziecka z pożyczonym workiem prezentów, czerwonym dresem i wełnianą czapką, którą znalazłem w szafie. Ręce mi się trzęsły, kiedy wszedłem do środka. Nienaturalne światło jarzeniówek, szum dziecięcych głosów, zapach kakao i mandarynek. Stanąłem jak kołek na środku sali, nie wiedząc, co dalej.
Wtedy podszedł do mnie chłopiec. Miał może siedem, osiem lat, chude ramiona i oczy większe niż powinny być u dziecka. Zatrzymał się obok mnie, jakby się wahał, czy może podejść bliżej.
– Chciałbym mieć dziadka, co pachnie lasem jak pan – szepnął, po czym odszedł, zanim zdążyłem coś odpowiedzieć.
Stałem tam jeszcze dłuższą chwilę. Nie z powodu tremy. To zdanie – krótkie, ciche, prawdziwe – uderzyło mnie mocniej niż jakikolwiek cios, który przyjąłem na sali treningowej. Nie potrafiłem go wyrzucić z głowy. Skończyłem jednak swoją rolę i wróciłem do domu, ale to nie znaczy, że przestałem myśleć o tym, co się wydarzyło.
Wracało do mnie to zdanie chłopca jak echo – ciche, lecz uporczywe. „Chciałbym mieć dziadka, co pachnie lasem”. To głupie, ale zacząłem zastanawiać się, czy naprawdę tak pachniałem. Potem przypomniałem sobie starą wodę po goleniu. Zielona butelka, której używałem od lat. Może faktycznie coś w niej było. Coś, co przypominało drzewa, żywicę, nie wiem. Dla mnie pachniała po prostu… normalnie.
Nagle wpadłem na pomysł
Kilka dni po świętach siedziałem przy stole i przeglądałem gazetę. Mój stary telefon zawibrował na blacie. Ktoś przesłał mi MMS. Rzadko je dostaję, więc otworzyłem od razu. Było tam zdjęcie. Ja – w czerwonym dresie, z dziećmi dookoła. Patrzyłem w obiektyw ze zmarszczonym czołem, jakbym nie do końca wiedział, co robię. Ale dzieci... one się uśmiechały. Były przy mnie. I Daniel też - ten chłopiec od zapachu lasu.
Nie planowałem niczego. Wyszedłem z domu, niby jak zawsze, ale tym razem skierowałem się w stronę domu dziecka. Po prostu chciałem zobaczyć to miejsce za dnia. Bez stroju Mikołaja. Bez planu. Portier spojrzał na mnie zdziwiony, ale wpuścił bez słowa. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc powiedziałem prawdę, że przyszedłem po prostu odwiedzić dzieci.
Nie wyśmiał mnie nikt. Nie patrzyli z podejrzliwością. Po prostu pozwolili mi zostać chwilę, potem dłużej. Z czasem sam zacząłem przychodzić tam raz w tygodniu, a niekiedy nawet częściej. Pewnego dnia Daniel podbiegł do mnie, jakby na mnie czekał.
– Dziadku, kiedy znów powąchamy ten las?
Zacząłem się śmiać, choć zrobiło mi się jakoś dziwnie: – To tylko woda po goleniu… ale mogę ją przynieść.
Wcale nie chodziło o zapach. Zrozumiałem to dopiero później. To, co pachniało jak las, to po prostu obecność. Dorosły, który nie znika. Kiedyś opowiedziałem Danielowi historię o chłopaku, który nie chciał trenować, bo bał się oberwać, a potem zdobył złoty medal. Słuchał, jakby to była bajka, a to przecież była prawda.
Polubiłem te wizyty
Z czasem przestałem liczyć, ile razy tam byłem. Już nie raz w tygodniu, tylko wtedy, kiedy mogłem, a mogłem coraz częściej. Wchodziłem bez skrępowania, znałem wszystkie imiona, wiedziałem, które dziecko ma krzywy ząb, które uczy się grać na flecie, a które boi się burzy.
Pewnego dnia, kiedy siedziałem w warsztacie za domem dziecka i pomagałem chłopakom sklecić karmnik dla ptaków, podeszła do mnie opiekunka.
– Dzieci pytają, czy można do pana mówić dziadku – powiedziała, jakby to była zwykła informacja, nie żadne pytanie.
Spojrzałem na nią zaskoczony: – Nie jestem nikim z ich rodziny – powiedziałem sucho, choć poczułem, jak coś się we mnie poruszyło.
– Ale chyba nie o DNA tu chodzi – odpowiedziała. – Pan tu jest. Pan słucha. Pan wraca. Dla nich to więcej niż dokumenty.
Kiwnąłem głową i od tamtego dnia nie byłem już panem Tadeuszem. Byłem „dziadkiem Tadeuszem”, a dzieciom to przychodziło naturalnie, jakby tak miało być od zawsze. Opiekunki czasem mówiły mi „nasz dobry duch”, ale ja po prostu robiłem to, co umiałem. Naprawiałem, słuchałem, mówiłem, jak się bronić przed ciosem i co robić, gdy nie ma się siły wstać. To była inna sala treningowa, inny ring, ale zasady były te same.
Któregoś wieczoru, kiedy wracałem późno do domu, zadzwonił mój syn. Rzadko dzwonił, zazwyczaj odpisywał jednym zdaniem.
– Co ty tam robisz tak często? – zapytał.
Zamyśliłem się: – Uczę dzieci, jak nie bać się świata. I sam też się uczę.
Nie rozumiał. Może i nie musiał. Ja czułem coś, czego nie czułem od lat. Rytm i powód, by wstać rano. Po raz pierwszy od śmierci żony czułem, że nie jestem sam.
Syn przyjechał niespodziewanie
Wpadł jak zawsze – na chwilę, pomiędzy jednym spotkaniem a drugim. Zdjął kurtkę, zerknął na zegarek, usiadł przy stole. Postawiłem przed nim herbatę, ale i tak wiedziałem, że zaraz powie, że musi już jechać. Tym razem jednak nie zaczął od spraw zawodowych.
– Słyszałem, że często bywasz w domu dziecka. To prawda? Po co ci to? – zapytał, a jego ton był bardziej zirytowany niż zatroskany. – Dzieci w domu dziecka? Co ty tam robisz?
– Bo mnie potrzebują – powiedziałem cicho.
Prychnął: – A ja cię nie potrzebuję?
Patrzyłem na niego, mojego dorosłego syna, i przez chwilę widziałem w nim siebie sprzed lat. Zmęczonego, zagonionego, przekonanego, że wszystko musi ogarnąć sam. Zacisnąłem dłonie na stole i zanim się opamiętałem, uderzyłem pięścią w blat. Odgłos był głuchy i mocny. Tak jak dawniej, kiedy ktoś robił coś nie po mojemu.
– Ty jesteś dorosły. Dajesz radę. Masz pracę, rodzinę, dom. A te dzieci… one mają tylko mnie.
Patrzył na mnie długo. Nie powiedział już nic. Wstał, ubrał się i wyszedł, zostawiając za sobą ciszę. Taką, której nie znałem – nie chłodną, nie złą. Raczej pełną niedopowiedzeń. Zostałem sam, ale nie żałowałem swoich słów. Może były mocne, może niepotrzebne, ale były prawdziwe. Pierwszy raz powiedziałem mu, co czuję, nie szukając łagodnych wersji.
Te święta był wyjątkowe
Nie byłem już tym niepewnym starcem w czerwonym dresie. Worek miałem prawdziwy, uszyty przez jedną z opiekunek, brodę porządną, nie tylko własną, ale i z waty, bo dzieci lubią teatr. W aucie paczki – każda z imieniem, każda przemyślana. Słodycze, rękawiczki, książki, coś zabawnego, coś do przytulenia.
Gdy tylko wszedłem do domu dziecka, dzieciaki rzuciły się w moją stronę. Było ciepło, głośno, pachniało piernikiem i kompotem z suszu.
Wołali: „Dziadek Tadeusz!”, jakby przyszedł ktoś, kto był od zawsze.
Daniel wcisnął mi coś do ręki. Otworzyłem – był to medal zrobiony z tektury, zawieszony na czerwonej wstążce. Na środku starannie wypisane litery: „Najlepszy w drużynie”.
– Jak będę duży, będę trenował boks. I będę jak ty – powiedział z dumą.
Uklęknąłem przed nim, żeby spojrzeć mu prosto w oczy: – Tylko obiecaj, że nigdy nie będziesz walczył sam.
Pokiwał głową bardzo poważnie, a pani opiekunka zawiesiła mi medal na szyi. Nie musiała nic mówić. Poczułem, jak coś ściska mnie w gardle, i odwróciłem głowę, niby że coś mi wpadło do oka. Dzieci śpiewały kolędy, dzieliły się opłatkiem, zjadały ciastka, których upiekłem cały karton. Rozmawialiśmy o prezentach, ale też o tym, co się zmieniło przez rok. Daniel już nie mówił, że chciałby mieć dziadka – mówił o mnie „mój dziadek”.
W pewnym momencie spojrzałem na opiekunkę. Uśmiechnęła się tylko i powiedziała: – Nie odzyskał pan rodziny, ale zbudował pan nową. Może i nie z krwi, ale z serca.
Nie odpowiedziałem. Nie musiałem, bo słowa były tu niepotrzebne. Siedziałem pośród tych dzieci, z medalem na szyi i sercem, które nie było już puste.
Tadeusz, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Chciałam spędzić święta z córką i wnukami, ale bez drogich prezentów nie byłam już im potrzebna. Nawet nie zadzwonili”
- „Dla moich wnuków jestem jak żywy bankomat. Tylko przebierają nogami, kiedy w końcu zniknę i zostawię po sobie spadek”
- „Po rozwodzie czułam się przezroczysta i bezużyteczna. Dopiero nowy romans na nowo obudził we mnie kobietę”









