Są wieczory, kiedy siedzę na kanapie, obok mnie śpi moje dziecko, a ja patrzę w jeden punkt, z kubkiem zimnej herbaty w dłoni. I w głowie mam tylko jedno: jak to się stało, że jestem tu sama? Minęły dwa lata od rozwodu. Dwa lata, odkąd Tomek wyprowadził się z naszego mieszkania i zabrał ze sobą cały świat, który razem budowaliśmy. Pamiętam, jak na początku nie mogłam przestać płakać. Potem już nie miałam na to siły. Zastąpiła je pustka. I lęk – o wszystko. O pieniądze, o dziecko, o to, czy będę potrafiła kochać jeszcze raz. A najbardziej – o to, czy w ogóle jeszcze jestem kobietą, czy tylko matką i rozwódką.

A jeśli ona ma rację?

Przez te dwa lata nauczyłam się robić wszystko sama – od wkręcania żarówek po wyciąganie wymiętych ubrań z suszarki o północy. Chodziłam do pracy, gotowałam, ogarniałam przedszkole, zakupy i życie. Ale czegoś we mnie brakowało. Czułam się, jakbym była przezroczysta. Bez prawa do zmęczenia, bez prawa do zachcianek. Bez prawa do bycia „kobietą”. To Marta, moja przyjaciółka, ciągle mi powtarzała, że nie mogę tak żyć. Że muszę wrócić do ludzi. Że powinnam założyć profil w aplikacji randkowej. „Przecież nie umarłaś, Monia!” – mówiła.

W końcu się złamałam. Przeglądałam profile, scrollowałam z niechęcią. Aż trafiłam na Piotra. Nie rzucał się w oczy, ale w jego oczach było coś ciepłego. Spokojnego. Napisał pierwszy. Pisał… normalnie. Bez gierek. I dziś idę z nim na pierwszą randkę. Siedzę przed lustrem, w spodniach, które ledwo dopinam, z podkładem, który jakoś nie kryje zmarszczek. Ręce mi się trzęsą. Serio, jakbym miała 17 lat. A przecież jestem po trzydziestce, z bagażem. Boję się. I wstydzę. Jakby moje życie emocjonalne było czymś nielegalnym. Telefon. Marta.

– No i? Gotowa? – pyta od razu, zanim zdążę się odezwać.

– Nie wiem… – wzdycham. – Wyglądam jak własna ciotka.

– Przestań. Jesteś piękna.

– Marta, nie jestem. Mam cienie pod oczami, rozstępy po ciąży i zero pewności siebie. Po co ja tam idę? Przecież ja nie umiem już flirtować. Ja nawet nie wiem, o czym się mówi na randkach.

– O życiu. O głupotach. O wszystkim i niczym. To nie egzamin, tylko spotkanie. Pójdziesz, pogadasz, wypijesz kawę i najwyżej więcej się nie zobaczycie.

– Super motywacja, dzięki.

– Monia… to jest tylko kawa. Ale może właśnie ta kawa coś zmieni. Dla ciebie. Może nie chodzi o niego, tylko o to, że w końcu pozwolisz sobie poczuć się znowu… kobietą.

Zamilkłam. I coś we mnie drgnęło. Cichy, niepewny głos w głowie: „A jeśli ona ma rację?”.

Może właśnie o to chodzi

Weszłam do kawiarni dziesięć minut za wcześnie. Usiadłam przy stoliku w rogu, żeby mieć widok na drzwi. Z nerwów trzy razy poprawiałam włosy i rozpięłam guziczek w bluzce, a potem znów go zapięłam. Czułam się, jakbym robiła coś zakazanego, chociaż przecież to była tylko kawa. Patrzyłam na ludzi, którzy przychodzili i wychodzili, i w każdym mężczyźnie próbowałam dostrzec Piotra. W końcu wszedł – trochę wyższy niż sądziłam, w ciemnej kurtce, z torbą przewieszoną przez ramię. Rozejrzał się, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się lekko i podszedł do stolika.

– Monika? – zapytał, jakby dla pewności.

– Tak. Cześć – odpowiedziałam i wstałam, żeby się przywitać.

Uścisnął mi dłoń, niezbyt mocno, ale pewnie. Pachniał jakimś drzewnym zapachem, nic nachalnego. Usiadł naprzeciwko mnie, zdjął kurtkę i zamówił herbatę. Ja wzięłam kawę, chociaż już jedną wypiłam przed wyjściem. Na początku rozmowa była zwyczajna. Pytał, jak minął mi dzień, czy długo tu jechałam, co robię w pracy. Odpowiadałam, uważając na każde słowo. Patrzył na mnie spokojnie, nie uciekając wzrokiem, ale też bez przesadnego skupienia. Było w nim coś, co sprawiało, że czułam się mniej spięta, choć dalej ściskało mnie w żołądku. W którymś momencie rozmowa zeszła na książki. Zapytał, czy coś ostatnio czytałam. Chciałam rzucić jakiś tytuł, który brzmiałby inteligentnie, ale przypomniałam sobie, że ostatnie miesiące spędzałam głównie z bajkami dla dzieci i poradnikami o wychowaniu. W końcu przyznałam:

– Wiesz co, nie bardzo mam teraz czas na czytanie. Może kilka stron wieczorem, zanim zasnę. Ale lubię reportaże. I powieści, które nie kończą się dobrze.

– Też tak mam – przyznał. – Niektóre rzeczy po prostu nie powinny kończyć się cukierkowo. Czasem ważniejsze jest to, co się dzieje po drodze.

Zaskoczyło mnie, że nie skomentował tego w stylu „matki nie mają czasu, wiadomo”. Po prostu przyjął moją odpowiedź. Przeszliśmy do tematów o podróżach, o tym, co lubimy robić w wolnym czasie, chociaż ja nie bardzo umiałam powiedzieć, co lubię. Ostatni raz coś robiłam dla siebie… nie pamiętam kiedy. Zazwyczaj po prostu jestem. Ogarniam, planuję, zasypiam ze zmęczenia. Mimo że rozmawiało nam się dobrze, co chwilę wracały do mnie myśli, których nie potrafiłam odgonić. Tomek mówiłby więcej. Tomek przy stole rozpychałby się łokciami, śmiał się głośno i już by wiedział, co zamówię. Tomek spojrzałby na mnie tak, że wszystko we mnie by zamarło.

A Piotr siedział spokojnie. Nie flirtował, nie komentował mojego wyglądu. Po prostu był. Złapałam się na tym, że prawie go nie słucham. Patrzyłam na jego usta, a myślami byłam w kuchni Tomka, który obiera jabłko dla naszej córki i jednym ruchem podaje mi plasterek. Piotr w tym czasie opowiadał o jakiejś wyprawie w góry i zapytał mnie, czy lubię chodzić po szlakach. Odpowiedziałam:

– Lubiłam. Kiedyś.

Uśmiechnął się lekko i skinął głową, jakby rozumiał. Jakby nie trzeba było nic więcej dodawać.

– Nie trzeba się spieszyć – powiedział cicho. – Czasem dobrze jest po prostu posiedzieć na ławce i popatrzeć na widoki.

Wzięłam łyk zimnej już kawy i po raz pierwszy od dawna pomyślałam, że może właśnie o to chodzi. Może nie trzeba od razu biec. Wróciłam piechotą, chociaż miałam bilet na tramwaj. Potrzebowałam chwili, żeby być sama. Miasto już ucichło, latarnie rzucały długie cienie, a ja szłam i powtarzałam w myślach każde zdanie z naszej rozmowy. Przypominałam sobie jego ton głosu, jego pytania, mój śmiech, który brzmiał zbyt głośno i zbyt nerwowo. Analizowałam wszystko. Jak się uśmiechnęłam. Czy mówiłam za dużo. Czy on naprawdę chciał tam być.

W domu dzieci już spały. Usiadłam na brzegu łóżka i patrzyłam, jak spokojnie oddychają. A potem, w swojej sypialni, długo leżałam w ciemności i myślałam. Czułam pustkę. Nie poczułam iskry. Nie było tego trzepotu w żołądku, który pamiętałam z dawnych czasów. Piotr nie był Tomkiem. I chyba właśnie to najbardziej mnie zabolało. Chciałam mu napisać, że dziękuję za spotkanie, ale że to nie ma sensu. Że chyba nie jestem gotowa. Wzięłam telefon, otworzyłam wiadomość… i napisałam coś innego: „Dziękuję. Nie wiem, czy chcę się zakochać, ale dziś poczułam się jak kobieta, nie tylko mama i rozwódka.” Wysłałam.

To wystarczy

Rano obudziłam się z poczuciem, że zrobiłam coś głupiego. Leżałam chwilę w łóżku, wpatrzona w sufit, z telefonem na szafce. Czułam, jak narasta we mnie żal do siebie samej. Po co pisałam? Przecież on pewnie nawet nie zrozumie, co miałam na myśli. Może uzna, że próbuję coś wymusić. Albo się ośmieszam. Albo gorzej – nie odpisze wcale. Zeszłam do kuchni. Dziecko już jadło płatki, a ja udawałam, że wszystko jest w porządku. Przetrwałam poranek, a potem wróciłam do pokoju, podniosłam telefon i spojrzałam. Jedna nowa wiadomość.

„To wystarczy.”

Tylko to. Bez uśmiechów, bez dopowiedzeń. Przeczytałam to słowo kilka razy i nie wiedziałam, co czuję. Ulgę? Zaskoczenie? Zrobiło mi się ciepło. Nie było w tym ani nachalności, ani dystansu. Jakby powiedział dokładnie tyle, ile trzeba. Nic więcej, ale i nic mniej. Zadzwoniłam do Marty. Odebrała natychmiast.

– I co? – zapytała bez przywitania.

Napisałam mu. Nie że chcę się spotkać, tylko że… no, że poczułam się jak kobieta.

– No i?

– Odpisał: „To wystarczy”.

Przez chwilę milczała.

– Piękne – powiedziała w końcu. – Naprawdę piękne. Może to nie musi być miłość od pierwszego wejrzenia. Może to coś nowego. Coś dobrego.

Nie odpowiedziałam od razu. Wpatrywałam się w ekran i czułam, jak coś we mnie cichnie. Nie rozpalało się, nie waliło serce jak szalone. Po prostu cichło. A ja nie czułam się oceniona. Ani porzucona. Czułam się… zauważona.

Nie wiedziałam, co będzie dalej

Wróciły do mnie obrazy z tamtego wieczoru, kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem z Tomkiem. Siedziałam na kanapie z mokrą od łez twarzą, a on siedział naprzeciwko, milczący, z oczami utkwionymi w telewizorze. Nawet nie wyłączył dźwięku. Mówiłam coś o tym, że już nie potrafię tak dalej, że czuję się samotna, ale nie przerywał. Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:

– Nie wiem, co ci powiedzieć.

Wtedy to była kropla, która przelała czarę. Dziś pamiętam raczej jego głos niż słowa. Zmęczony, pusty. I siebie – jak odruchowo przestaję mówić, bo po co, skoro on nie słucha. Myślałam o tym, siedząc na krześle przy stole, z telefonem w dłoni. Przypomniało mi się, jak Piotr wczoraj nie przerywał, nie oceniał, tylko słuchał. Zadał pytanie i czekał. Nie próbował naprawiać. Był. Wzięłam głęboki oddech i napisałam:

„Może kiedyś znów pójdziemy na kawę?”

Nie musiałam długo czekać. Odpisał:

„Z przyjemnością. Bez presji.”

Przysunęłam telefon bliżej i spojrzałam jeszcze raz na te dwa zdania. Nie wiedziałam, co będzie dalej, ale pierwszy raz od dawna nie czułam potrzeby się przed tym bronić.

Może miłość nie zaczyna się od fajerwerków

Następnego dnia rano obudziłam się spokojniejsza niż zwykle. Nie dlatego, że coś się wydarzyło. Nie dlatego, że nagle uwierzyłam w wielką zmianę. Po prostu poczułam, że coś we mnie się przesunęło. Nie w nim, nie w Piotrze. We mnie. Wstałam, zrobiłam śniadanie, ubrałam dziecko do przedszkola. Te same gesty, ten sam poranek, ale ja nie byłam już taka sama. Patrzyłam w lustro i pierwszy raz od dłuższego czasu nie szukałam w twarzy tylko zmęczenia. Zobaczyłam kobietę, która się bała, ale poszła na spotkanie. Która była niepewna, ale się odezwała. Która odważyła się poczuć coś więcej niż obowiązek.

Nie wiedziałam, co z tego będzie. Może nic. Może jeszcze raz się sparzę. Ale nie musiałam już od razu znać zakończenia. Nie czekałam na piorun ani na wielkie słowa. Wystarczyła mi ta kawa. I to jedno zdanie. „To wystarczy.” Pomyślałam wtedy, że może miłość nie zaczyna się od fajerwerków. Może zaczyna się od tego, że ktoś widzi w tobie człowieka, nie tylko rolę, jaką pełnisz. Matkę, rozwódkę, pracownicę. Może zaczyna się wtedy, gdy pierwszy raz od dawna pozwalasz sobie na to, żeby znów być trochę zagubiona, trochę niepewna, trochę… ciekawa życia. I tak właśnie się czułam. Nie zakochana. Ale mniej zamknięta.

Monika, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: