Nazywam się Agata. Mieszkam sama od pięciu lat, odkąd Bartek spakował swoje bluzy, książki o bieganiu i wyniósł się do dziewczyny z sąsiedniej dzielnicy. Wtedy mówiłam wszystkim, że świetnie mi to zrobi — cisza, swoboda, przestrzeń. Tylko że ta cisza po paru miesiącach zaczęła dźwięczeć w uszach, a przestrzeń — powiększać się tak bardzo, że czasem sama w niej ginęłam. Rano praca, popołudniu praca, wieczorem serial, zupa z proszku, mail do księgowej i rozmowa z mamą, która powtarzała to samo:

– Agatko, powinnaś zaprosić kogoś do siebie.

A ja odpowiadałam:

– Mamo, ja nawet nie mam czego postawić na stole

Bo to był wstyd. Moja kuchnia. Stara, zmęczona, z odpadającym laminatem i frontami, które domykałam „na trzy podejścia”. Jak ja — niby działałam, niby wszystko było w porządku, ale wystarczyło dotknąć w złym miejscu i odpadałam w kawałkach. Dlatego remont był moją symbolicznym nowym początkiem. Uznałam, że jak zmienię tę przestrzeń, może reszta życia też ruszy z miejsca. Wynajęłam ekipę poleconą przez znajomą z pracy. Wpadli do mieszkania pewnego poniedziałku o ósmej rano, pachnący kawą ze stacji benzynowej.

– Dzień dobry pani Agato. To my — ekipa Tomasza – przywitał mnie szef, mężczyzna po czterdziestce, powściągliwy i rzeczowy.

Za nim wszedł on. Michał. Wysoki, cichy, skupiony. W ręku trzymał miarkę, jakby już ją miał odmierzyć, choć jeszcze nawet nie wiedział co.

– Dzień dobry – powiedział, szybko, cicho, z lekkim skinieniem głowy.

– Kawa? – zapytałam głupio, bo chciałam jakoś przerwać niezręczność.

Tomasz pokręcił głową, ale Michał uśmiechnął się lekko.

– Nie odmówię – powiedział.

I tak zaczęły się nasze poranne kawy. Zwykłe, niewinne, nic nieznaczące… tak mi się wtedy wydawało.

Świat się robi prostszy

Zaczęło się to niewinnie, od drobnych rozmów. Tych porannych kaw, które nalewałam, udając, że robię to tylko dlatego, że wypada. Prawda była taka, że chciałam je robić. I chciałam widzieć jego. Tego cichego, skupionego Michała, który potrafił słuchać w sposób, jakiego dawno nie doświadczyłam. Pewnego popołudnia, kiedy przyszłam z pracy, oni właśnie kończyli jakieś pomiary. Tomasz machnął do mnie ręką i wyszedł do samochodu po narzędzia, a Michał został. Uśmiechnął się tym swoim spokojnym, niewymuszonym uśmiechem.

– Dużo dziś miała pani na głowie? – zapytał.

– Zwyczajnie. Ktoś marudził, ktoś nie odpisał, ktoś zażądał niemożliwego. Dzień jak co dzień.

– Brzmi jak praca, gdzie trzeba mieć mocne nerwy.

Czasem tęsknię za nudą.

– Nuda potrafi być dobra – powiedział.

Nie wiedziałam, jak żyje, skąd jest, czy ma rodzinę. Wiedziałam jedynie, że kiedy rozmawiamy, świat robi się trochę prostszy. Następnego dnia wynajdowaliśmy tematy bez wysiłku. Mówiłam o muzyce, której słuchałam w drodze do pracy, on opowiadał o tym, że lubi spokojne, stare melodie, bo przy nich najlepiej mu się maluje. Podpytywał mnie o kolory do kuchni, twierdząc, że mam do nich dobre oko. Zrobiło mi się wtedy dziwnie ciepło, chociaż udawałam, że to nic. Pod koniec tygodnia rozmowy przestały być tylko miłe. Były… bliskie. Kiedyś wspomniałam, że w tym mieście bardzo łatwo poczuć się samotnym.

– Też tak czasem mam – powiedział, nie odwracając wzroku.

Zaskoczyło mnie to. Otworzył we mnie coś, co trzymałam zamknięte od dawna. I nawet jeśli jeszcze nie widziałam, dokąd to zmierza, czułam, jak narasta napięcie, którego nie potrafiłam nazwać.

Przepraszam. Tylko tyle

Prace w kuchni tego dnia zbliżały się do końca. Zazwyczaj ekipa wychodziła szybko, w biegu, w hałasie, a ja zamykałam za nimi drzwi i wracałam do swojej rutyny. Tym razem Tomasz pożegnał się wcześniej, bo musiał coś załatwić. Został tylko Michał, żeby dokończyć drobiazgi. W mieszkaniu unosił się zapach świeżej farby i pieczonego chleba, który kupiłam po drodze, żeby było coś na kolację.

– To ostatnie poprawki na dziś – powiedział, sprawdzając kąt przy szafce.  – Zaraz wychodzę. 

Nie chciałam, żeby wychodził. Nie miałam jednak odwagi tego powiedzieć. Zrobiłam więc to, co mogłam. Wzięłam dwie filiżanki z kredensu i postawiłam na blacie.

– Zostanie pan na chwilę? Akurat zaparzyłam herbatę.

Skinął głową.

– Chętnie się napiję.

Ten moment przeciągnął się do późnego wieczora. Rozmawialiśmy o drobiazgach, potem o rzeczach ważnych. Śmialiśmy się z moich kulinarnych porażek, z jego historii o tym, jak w pracy zdarza mu się spotkać ludzi o bardzo konkretnych wymaganiach. W pewnej chwili patrzyliśmy na siebie dłużej, niż wypada. Mówiłam sobie, że to tylko chwilowa bliskość. Tylko że kiedy stanął przede mną bliżej, to nie wyglądało na przypadek.
Powiedziałam cicho:

– Może to nie jest dobry pomysł…

– Może właśnie jest – odpowiedział równie cicho.

A potem świat zwęził się do jednej decyzji. Nie musiałam wypowiadać słów, bo wszystko było oczywiste. Tamtej nocy pozwoliłam sobie na coś, czego się bałam. Na bliskość, której pragnęłam. Rano obudził mnie szelest w kuchni. Michał stał ubrany, gotowy do wyjścia. 

– Dziękuję za wszystko – powiedział spokojnie.

– Michał…

– Muszę jechać. Przepraszam.

Przepraszam. Tylko tyle. 

Czuję się, jakbym dała się nabrać

Następnego dnia obudziłam się z wrażeniem, że ktoś wyciągnął ze mnie powietrze. Nie chodziło o wstyd ani o poczucie winy. Bardziej o to, że coś się wydarzyło i urwało w miejscu, w którym powinno dopiero się zacząć. A może tylko ja tak to widziałam. Tomasz przyjechał sam. Uśmiechnął się, jak zawsze, wyjął narzędzia, opowiedział dwa żarty o poprzednim zleceniu. Wszystko wyglądało normalnie. Zbyt normalnie.

– Michał dziś nie przyjechał? – zapytałam mimochodem, niby obojętnie.

– Nie – odpowiedział, zerkając do skrzynki z narzędziami. – Skończył u pani robotę. Miał jechać na jakieś inne zlecenie. 

To brzmiało tak, jakby wczoraj nie wydarzyło się absolutnie nic. Jakby był tylko pracownikiem, który wykonał swoje zadanie i odszedł. Każdy kolejny dzień remontu kończył się tym samym – pustką w kuchni, która miała być przecież symbolem zmiany na lepsze. Usiadłam przy stole. Patrzyłam na nowe fronty szafek, pomalowane ściany, równiutki blat.

Zamiast radości czułam tylko ciężar. Nie mogłam skupić myśli, bo wszystko prowadziło do jednego pytania: kim on właściwie był? Wracały do mnie drobne sceny. Jego krótkie spojrzenia, sposób, w jaki odkładał narzędzia, to milczenie, które nie było niezręczne. Wtedy wydawało mi się, że jest po prostu małomówny. Teraz brzmiało to jak sygnał, którego nie zrozumiałam. W końcu zadzwoniłam do przyjaciółki.

– On po prostu zniknął. Jakby go nigdy nie było – powiedziałam, starając się utrzymać głos na wodzy.

– Agata… ty go praktycznie nie znałaś – odpowiedziała delikatnie.

– Wiem. A jednak czuję się, jakbym dała się nabrać.

– Może miał swoje sprawy. Może nie chciał się mieszać w twoje życie.

Zacisnęłam palce na krawędzi stołu.

– Ale czułam, jakbyśmy…

– Czułaś, bo potrzebowałaś bliskości – przerwała mi łagodnie. – To normalne. Każdy by tak zareagował.

Gdy skończyłyśmy rozmowę, długo rozmyślałam. Pytałam sama siebie:

– Naprawdę go znałam, czy może to tylko moje wyobrażenie o nim.

To zabolało najbardziej. Nie jego zniknięcie, nie ta dziwna pustka po nim, tylko świadomość, że może uwierzyłam w coś, co istniało jedynie w mojej głowie.

Idę w dobrą stronę

Mijały dni, a ja wracałam do normalności. Praca zajmowała mi myśli, ale wystarczyło, że wróciłam do mieszkania, a wszystko wracało. Kuchnia błyszczała, pachniała nowością i za każdym razem przypominała mi o nim. Nie romantycznie, nie wzruszająco, tylko… uporczywie. Zmuszałam się do rutyny. Wracałam do biegania, gotowałam coś prostego, spotykałam się z przyjaciółką. W rozmowach unikałam tematu Michała, bo co miałam powiedzieć? Że pojawił się nagle, otworzył we mnie coś, czego dawno nie dotykałam, a potem zniknął jak ktoś, kto nigdy nie należał do realnego świata?

Może to była pomyłka. Może to ja byłam gotowa na coś więcej niż on. A może potrzebowałam poczuć się widziana. Dał mi to poczucie, że ktoś mnie zauważył pod warstwą codzienności, zmęczenia i udawanej siły. Kilka dni później znów spotkałam się z przyjaciółką.

– Zadbaj o siebie. To jest teraz ważne.

Skinęłam głową, bo wiedziałam, że ma rację. Nie chodziło już o Michała. Chodziło o to, co jego obecność ze mnie wyciągnęła. Byłam w połowie drogi do poukładania tego wszystkiego, ale przynajmniej wiedziałam, że idę w dobrą stronę.

Agata, 35 lat


Czytaj także: