Zaczęło się jak typowa historia z aplikacji randkowej. Zdjęcie w białej koszuli, szeroki uśmiech, a w opisie kilka pewnych siebie zdań: „Właściciel bistro, kocham życie, kobieta u mego boku będzie traktowana jak królowa.” Brzmiało zbyt pięknie, by mogło być prawdziwe… ale w tamtym czasie byłam akurat w fazie „a co mi tam”, więc odpisałam. Szybko złapaliśmy kontakt. Był zabawny, elokwentny, interesował się tym, co mówię. W dodatku nie byle kelner, tylko „właściciel knajpy”. Miałam tylko nadzieję, że nie okaże się typowym bajkopisarzem. Niestety, prawda przeszła moje najśmielsze oczekiwania.

Poznałam go przez aplikację

– To co, może w piątek? Mam wolne wieczorem, zabiorę cię tam, gdzie pachnie świeżo zmieloną kawą i spełnionymi marzeniami – napisał Patryk z tym swoim typowym luzem.

Nie powiem, zrobiło to na mnie wrażenie. Nie byłam jedną z tych kobiet, które lecą na teksty o jachtach czy apartamentach w Dubaju, ale jak facet potrafił ciekawie pisać, żartować i jeszcze miał własny lokal, to zaczynało mnie to intrygować. W piątek wyszykowałam się jak na pierwsze przedstawienie w teatrze – bez przesady, ale starannie. Pod kawiarnią od razu go poznałam - wysoki, schludny i pachnący drogimi perfumami.

– Witaj, królowo – uśmiechnął się i przytulił mnie na dzień dobry. – To moja perełka. Moje miejsce na ziemi.

Spojrzałam na skromny szyld „Cafe Centralna”. W środku było przytulnie, choć prosto. Drewniane stoły, czarno-białe fotografie na ścianach. Wyglądało naprawdę uroczo. Patryk przywitał się z kelnerką i kucharzem jak szef wszystkich szefów, rzucił: – Usiądźcie, ja się wszystkim zajmę.

– Ty ich zatrudniasz? – zapytałam, zerkając z ciekawością.

– Pewnie. Sam wszystko ogarniam. Papierologia, dostawy, kontrola jakości. Niełatwa robota, ale kocham to.

Byłam pod wrażeniem. Serio. Ujęło mnie, że nie był tylko romantycznym wizjonerem, ale człowiekiem z pasją. Albo tak mi się wtedy wydawało...

Bywaliśmy tam bardzo często

Patryk zawsze mówił z dumą „moja knajpa”, „moje miejsce”, „moi ludzie”. Wiedział, który klient pije bez mleka, kto wraca zawsze na szarlotkę. Gdy przechodził przez salę, machali mu stali goście, a on rzucał z uśmiechem: – Dla was zawsze najlepszy stolik. Zaczęłam naprawdę wierzyć, że dobrze trafiłam. Facet miał swoją pasję, był zaradny, dbał o atmosferę. 

Z czasem zaczęłam dostrzegać jednak coś dziwnego. Często znikał na zapleczu, albo sam biegał z tacą, zamiast – jak twierdził – doglądać wszystkiego z boku. Tłumaczył to brakami kadrowymi.

– Rynek pracownika, wiesz jak jest. Trzeba zakasać rękawy.

Nie podejrzewałam nic złego, a jednak coś zaczęło mi zgrzytać w tej pięknej układance. Na przykład ta „jego” kelnerka. Raz powiedziała coś dziwnego, kiedy sądziła, że nie słyszę:

– No, przynieś to do stolika, Patryk. Tylko nie mów, że właściciel znowu robi za kelnera!

Zaczęłam się przyglądać baczniej

Nie szukałam sensacji, ale kiedy coś nie gra, człowiek czuje to pod skórą. Na przykład to, że Patryk nigdy nie rozmawiał ze mną o kwestiach typowo właścicielskich – żadnych licencji, faktur, nie dzwonił do hurtowni, nie spotykał się z księgową. A kiedy zapytałam, czy kiedyś pokaże mi zaplecze biurowe, spojrzał dziwnie.

– Serio chcesz oglądać papiery? – zaśmiał się. – Myślałem, że spotykamy się dla przyjemności, a nie spisu inwentarza.

Odwrócił to w żart, ale jakoś niesmaczny był ten żart. Po tamtej rozmowie coraz częściej miałam wrażenie, że coś ukrywa. Kiedyś zapytałam, czy myśli o otwarciu drugiego lokalu, skoro ten tak świetnie mu się kręci.

– Eee, wiesz… na razie stabilizuję sytuację – wymamrotał, grzebiąc łyżeczką w kawie. – Jest, jak jest. Trochę trudny sezon.

Wtedy akurat lokal był pełen ludzi, więc nie pasowało mi to „trudny sezon”. Ale przytaknęłam, jakbym nie zauważyła. Potem przypadkiem natknęłam się w internecie na artykuł o tej kawiarni i było tam imię właścicielki – innej osoby. Żadnego Patryka. Zrobiło mi się dziwnie. Kiedyś wspominał, że „niby formalnie to na mamę, ale wszystko ogarniam ja”. Miałam mętlik w głowie i to był pierwszy ślad, że coś jest nie tak.

Wszystko się wyjaśniło pewnego popołudnia

Przyszłam do „naszej” kawiarni bez zapowiedzi, z bukietem – Patryk miał urodziny. Chciałam zrobić mu niespodziankę. Ubrana na luzie, ale z sercem na dłoni. I z tą dziwną nadzieją, że może wszystko sobie tylko ubzdurałam. Weszłam do środka, a on stał przy zlewie w fartuchu. Ręce mokre, włosy przyklejone do czoła, twarz zmęczona. 

Spojrzał na mnie jak uczeń przyłapany na ściąganiu.

– Hej… Co ty tu robisz? – zająknął się.

– Chciałam cię zaskoczyć. Przyniosłam kwiaty – wyciągnęłam bukiet, ale sama nie wiedziałam, czy bardziej chcę go mu wręczyć, czy rzucić w niego.

– Dzięki, super… tylko mam teraz zapieprz. Szefowa dziś wcześniej wyszła – rzucił, odwracając się do zlewu.

– Szefowa? – powtórzyłam cicho.

Spojrzał na mnie, a w tym czasie dziewczyna obok parsknęła śmiechem:

– A ty co, znowu bajerujesz klientki na to, że jesteś właścicielem?

Zamarłam. On też nie powiedział nic. Po prostu spuścił wzrok. A ja zrozumiałam, że wszystkie jego historie były jak ten wzorek z pianki na latte – ładne, ale nietrwałe. Jednym dmuchnięciem dało się je zetrzeć.

Nie wyszłam od razu

Usiadłam przy jednym z pustych stolików i patrzyłam, jak Patryk krząta się między kuchnią a salą. Nie spojrzał w moją stronę. Zmywał naczynia, wynosił śmieci, przenosił kartony. „Przynieś, podaj, pozamiataj” – pomyślałam z goryczą. Tak wyglądała ta jego „własna knajpa”. Kiedy skończył, sam do mnie podszedł. Zdjął fartuch i usiadł naprzeciwko.

Nie jestem właścicielem – powiedział cicho. – Ale to już wiesz.

– Dlaczego kłamałeś? – spytałam spokojnie, choć w środku aż mnie paliło.

– Bo… sam chciałem w to wierzyć. Że mogę być kimś więcej niż tylko gościem od zlewu. Że ktoś w końcu spojrzy na mnie jak na kogoś z potencjałem, a nie jak na chłopaka od brudnych filiżanek. Zaczęło się od jednej głupiej ściemy. Potem bałem się, że jak powiem prawdę, to odejdziesz.

– Więc wolałeś budować coś na kłamstwie? – Zapytałam, a zaraz potem wstałam i odłożyłam kwiaty na stolik. – Szkoda, Patryk. Nie zmywanie cię przekreśliło, ale twoje kłamstwa.

Nie odezwał się już więcej

Nie przeprosił, nie próbował wyjaśniać. I dobrze, bo nie chciałam kolejnych słów, z których potem musiałabym wydłubywać prawdę jak ości z ryby.
Przez jakiś czas unikałam tej części miasta. Nawet jak miałam przesiadkę przy Centralnej, wolałam iść na piechotę niż przejść obok jego knajpy – przepraszam, knajpy, w której pracował. Świadomość, że byłam jedną z wielu, które nabrał na swój wyreżyserowany urok, bolała mnie bardziej, niż bym chciała.

Ale z czasem zaczęłam o tym mówić ze śmiechem. – Pamiętasz tego, co był właścicielem, a okazał się sprzątaczem? – śmiałam się z koleżankami. Choć śmiech to czasem zbroja. Chroni przed tym, że coś naprawdę cię dotknęło. Najgorsze nie było to, że nie miał własnego lokalu. Tylko to, że uznał, że nie zasługuję na prawdę. Że bardziej opłaca mu się zbudować iluzję niż pozwolić mi zobaczyć go takim, jaki był naprawdę.

Od tamtej pory uważniej słucham. Nie tego, co ktoś mówi o sobie, ale co pokazuje między zdaniami. Czy umie się zawstydzić. Czy powie: „nie mam”, zamiast udawać, że wszystko mu się w życiu układa. Bo wolę człowieka, który sprząta po innych, ale robi to uczciwie, niż takiego, który podaje się za właściciela życia, którego nie ma. Mam nadzieję, że Patryk kiedyś zrozumie, że nie musi udawać. Ale ja już tego nie sprawdzę.

Klaudia, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: