Mój dom jest teraz zbyt cichy. Nawet zegar na ścianie zdaje się tykać głośniej, jakby chciał coś zamanifestować, przypomnieć mi, że czas płynie, choć dla mnie zatrzymał się w dniu, kiedy zmarł mój mąż - Jan. Codzienność po jego odejściu okazała się dla mnie niezwykle trudna. Od tamtej pory w moim domu panuje tylko cisza i pustka.  Z Janem byłam czterdzieści lat. Małżeństwo jak wiele innych – stateczne, bezpieczne. Kochaliśmy się, choć pewnie nie tak, jak się kocha w filmach. Był człowiekiem poukładanym. „Zosia, bądź rozsądna” – powtarzał, gdy miałam ochotę kupić nową sukienkę albo wyjechać nad morze bez planu. Z czasem sama zaczęłam mu to mówić. Wsiąkliśmy w siebie, jak herbata w obrus. 

Siedząc teraz przy kuchennym stole, przy którym tyle razy układałam kanapki dla wnuków, patrzę w okno. Jesień. Jak co roku. Te same liście, ten sam zapach. Kiedy porządkowałam rzeczy, znalazłam starą kopertę. Nadawca: Andrzej. Był moją pierwszą wielką miłością. Mimo to zostawiłam go bez słowa wyjaśnienia. Dla życia, które wydawało się rozsądniejsze. Bezpieczniejsze. Jan był spokojną przystanią. Andrzej – burzą, przed którą uciekłam. I przez lata udawałam, że nie pamiętam. Że tamtego nie było. Ale wystarczyła jedna koperta, żeby poczuć to wszystko znowu.

– Zosia, naprawdę chcesz do tego wracać? – zapytała mnie Maria, gdy wspomniałam, że coś mnie ostatnio gryzie.

– Może nie chcę... ale chyba muszę – odpowiedziałam.

Już podjęłam decyzję

Zaczęło się niewinnie. Chciałam tylko uporządkować szuflady. Jan zawsze trzymał wszystko w szarym segregatorze, przekładki z latami, poukładane według kategorii: rachunki, gwarancje, wypisy ze szpitala, wyniki badań. Zawsze twierdził, że porządek daje poczucie kontroli. Ja wolałam mieć miejsce na bałagan, ale przez te czterdzieści lat wiele się od niego nauczyłam, nawet jeśli nie przyznawałam się do tego głośno.
Przekładałam kolejne papiery, notowałam w zeszycie, co trzeba jeszcze załatwić, kiedy spod jednej z przegródek wypadła pożółkła koperta. Była z innej epoki – widać to było po czcionce na znaczku, po lekko poszarpanym papierze.

Serce mi drgnęło, zanim jeszcze zajrzałam do środka. Adres moich rodziców. I nadawca: Andrzej. W jednej chwili wróciło do mnie wszystko: jego zapach, ten głupi szalik, który zawsze nosił nawet w ciepłe dni, jego śmiech, który brzmiał trochę zbyt głośno w ciasnych mieszkaniach. I moje ręce, które wtedy trzęsły się z lęku i ekscytacji. Zerwałam z nim nagle. Bez wyjaśnień. Po prostu przestałam odpisywać. Miałam już wtedy sukienkę na ślub z Janem. Mama powiedziała, że mężczyzna z duszą artysty to nie mąż na życie. I wtedy w to uwierzyłam.

Usiadłam na wersalce i zaczęłam czytać list. Andrzej pisał, że rozumie. Że jeśli taka była moja decyzja, to jej nie podważy. Ale żebym nie myślała, że było mu wszystko jedno. Pisał, że nigdy nie będzie miał pretensji, tylko że chciałby wiedzieć, czy choć przez chwilę byłam z nim naprawdę. I że jeśli kiedyś będę potrzebować rozmowy, nie wielkich słów – tylko obecności – to on zawsze będzie gdzieś po drugiej stronie. Nawet jeśli tylko w myślach.
Zamknęłam kopertę. Długo siedziałam w milczeniu. Potem wstałam, włączyłam komputer i wpisałam jego imię i nazwę miasta, które pamiętałam, choć przez lata robiłam wszystko, by je wymazać. Zajęło mi to chwilę, ale go znalazłam. Z fotografii na stronie biblioteki patrzył na mnie ten sam człowiek, choć z siwymi włosami i zmarszczkami w kącikach oczu. Znowu zadrżały mi ręce.

– Maria... – zaczęłam wieczorem, gdy przyszła do mnie z ciastem i herbatą – a gdybyś mogła napisać do kogoś z dawnych lat, zrobiłabyś to?

– O kogo chodzi? – uniosła brwi.

– Kogoś, komu się czegoś nie powiedziało. Albo powiedziało za mało.

– Zosiu, po co wracać do takich spraw?

– Bo może jeszcze nie jest za późno.

Maria przez chwilę milczała, potem wzruszyła ramionami.

– Jak chcesz. Tylko nie pomyl wspomnień z rzeczywistością.

Nie odpowiedziałam. Ale wiedziałam, że już podjęłam decyzję.

Czas, który schowałem w sercu

Napisałam krótko. Bez zbędnych ozdobników, bez wyznań. „Czy to możliwe, że nadal pracujesz w bibliotece? Czy pamiętasz Zofię z Zielonej?” Przez chwilę wahałam się, czy podpisać się pełnym imieniem. Wysłałam. Po pięciu minutach miałam ochotę cofnąć wiadomość, ale nie zdążyłam. Odpisał tego samego dnia. „Zawsze cię pamiętałem. Choć próbowałem przestać. Zofia z Zielonej... to nie był tylko adres. To był czas, który schowałem w sercu jak fotografię w portfelu. Jak się masz?”

Zaczęliśmy pisać. Początkowo ostrożnie, z dystansem, jakbyśmy testowali, czy naprawdę jesteśmy tymi samymi ludźmi. Potem coraz dłużej, coraz szczerzej. Opowiadałam mu o Janie, o życiu, które nie bolało, ale też nie cieszyło. On pisał o swojej żonie, która zmarła kilka lat temu, i o córce, która mieszka daleko. Pisał prosto. Bez żalu, ale i bez lukru. Po dwóch tygodniach napisał: „A gdybyśmy się spotkali? Tylko kawa. Bez wielkich oczekiwań.” Zgodziłam się, zanim zdążyłam się przestraszyć.

– I co teraz? – spytała Maria, gdy jej powiedziałam.

– Nie wiem. Ale czuję, że chcę to sprawdzić. Nawet jeśli miałabym się zawieść.

Nie jestem tylko wspomnieniem

Spotkaliśmy się w małej kawiarni na rogu rynku, tej samej, w której bywałam z Janem w pierwszych latach małżeństwa. Nie umówiłam się tam celowo – tak wyszło. Andrzej czekał już przy stoliku, popijał herbatę, spojrzał na mnie uważnie, jakby nie chciał się pomylić. Wstał, nieśmiało się uśmiechnął. Nie przytuliliśmy się. Usiadłam naprzeciwko. Przez chwilę milczeliśmy.

– Zmieniłaś się. Ale tylko trochę – powiedział, jakby to miało mnie uspokoić.

– Ty też. Ale głos masz ten sam.

Rozmawialiśmy o pogodzie, o cenach warzyw, o książkach. Tak bezpiecznie, zwyczajnie. Przez cały czas miałam wrażenie, że oboje coś trzymamy pod skórą, ale nie chcemy tego wypuścić. I to było dobre. Nie musieliśmy rozdzierać ran.

– Wiesz – powiedział po chwili – myślałem, że kiedy cię zobaczę, przypomni mi się tylko to, jak odchodziłaś. Ale nie. Przypomniało mi się, jak śmiałaś się przez sen. Zawsze rano pytałem, co ci się śniło, a ty mówiłaś, że nic nie pamiętasz.

– Nie wiem, co teraz – powiedziałam. – Nie chcę nic planować, chcę cieszyć się tym, co tu i teraz.

Andrzej kiwnął głową.

– Ja też. Nie szukam żadnego zakończenia. Chciałem się upewnić, że to, co było między nami wciąż trwa. 

Wyszliśmy razem z kawiarni. I choć nie było w tym spotkaniu żadnych wielkich słów, poczułam coś, czego dawno nie czułam – że nie jestem tylko wspomnieniem.

Teraz chcę po prostu być

Zaczęliśmy się spotykać co tydzień. Bez pośpiechu, bez telefonów wieczorem, bez „dobranoc” i „tęsknię”. Po prostu kawa, spacer, rozmowa. Andrzej okazał się uważny, nie przerywał mi, nie komentował. Słuchał. A ja, nie wiedząc kiedy, zaczęłam mówić więcej, niż kiedykolwiek mówiłam Janowi. Opowiadałam mu o tym, że przez wiele lat budziłam się i zasypiałam z poczuciem, że coś przeoczyłam. O tym, że nigdy nie byłam zakochana w Janie tak, jak się zakochuje dwudziestoletnia dziewczyna. I o tym, że przez te czterdzieści lat nie zdarzyło się nic, co by mnie zachwyciło albo poruszyło tak, jak kiedyś jego głupie wiersze pisane na marginesach książek.

Andrzej nie zadawał pytań. Dopiero przy trzecim spotkaniu powiedział coś o swojej żonie. Że była ciepła, mądra, ale że nigdy nie zapytała go, czego pragnie. Po prostu robili to, co trzeba. Tak jak my z Janem. Pewnego dnia usiedliśmy w parku, na ławce pod bukiem, jak dwoje staruszków, którzy zgubili drogę do domu. On wyjął z kieszeni jabłko, przekroił scyzorykiem i podał mi połówkę. Jak za dawnych czasów, gdy wagarowaliśmy nad rzeką.

– Boisz się jeszcze? – zapytał.

– Już nie. Chyba po raz pierwszy w życiu nie muszę udawać, nikogo zadowalać, z niczego się tłumaczyć.

– I co teraz?

– Teraz chcę po prostu być. Bez strachu. Bez tego, że ktoś zaraz mi powie: „Zosia, bądź rozsądna.”

Andrzej się uśmiechnął. Nie powiedział nic. Ale jego obecność była jak kołdra w zimną noc. Nie ogrzewała spektakularnie. Ale pozwalała zasnąć spokojnie. Pojechaliśmy nad morze. Nie było w tym żadnego romantyzmu – żadnych zachodów słońca, żadnych spacerów po piasku boso. Był listopad. Wiał silny wiatr, deszcz siąpił z przerwami, a pensjonat, w którym się zatrzymaliśmy, pachniał starą wykładziną.

Ale to był jeden z najważniejszych wyjazdów w moim życiu. Siedzieliśmy godzinami przy oknie, patrząc na szarą wodę i rozmawiając o tym, jak bardzo człowiek może się od siebie oddalić, nawet będąc z kimś tak blisko.

Andrzej opowiadał o swojej młodości, której nie znałam – o tym, że przez wiele lat czuł się niepotrzebny. Ja mówiłam o Janie – nie jako o mężu, ale jako o mężczyźnie, którego przez lata próbowałam zrozumieć, aż w końcu przestałam próbować. W nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit, słuchając oddechu Andrzeja. Czułam coś, co trudno było nazwać. To nie była namiętność. To było coś, co pojawia się, kiedy ktoś po prostu jest. Obok. W ciszy. Gotów obudzić się, jeśli tylko drgniesz. Rano, pijąc herbatę, powiedział:

– Nie musimy nic z tego robić. Możemy to po prostu mieć.

Pokiwałam głową.

– Ja nie chcę zaczynać od nowa. Chcę zaczynać od teraz. Bez zobowiązań, bez planów. Ale z tobą. Na ile się da.

Nie odpowiedział. Ale wziął mnie za rękę. Cicho. Naturalnie. Jakby nic innego nie miało znaczenia. Dziś rano, po umyciu twarzy, spojrzałam na siebie w lustrze. Stara kobieta. Siwe włosy, skóra już nie gładka, ramiona trochę opadłe. Ale oczy... oczy były spokojne. Nie młodsze, nie piękniejsze. Spokojniejsze. Jakby pierwszy raz od dawna nie czekały na ocenę. Nie wiem, co z tego będzie. Nie planuję. Nie czekam na wielkie zakończenia. Nie chcę się zastanawiać, ile mamy czasu. Może rok, może dwa, może tylko te parę miesięcy, kiedy jeszcze chce się komuś zadzwonić bez powodu. Może to się po prostu rozmyje. A może zostanie. Ale nie o to już chodzi. Nie odbudowuję tego, co było. Buduję z tego, co jeszcze zostało. Z tej jednej rozmowy, z cichego spaceru, z połówki jabłka. I to mi wystarcza. Maria zapytała ostatnio:

– To co, Zosiu, zakochałaś się znowu?

– Nie wiem – odpowiedziałam. – Ale znowu czuję, że żyję. A to chyba więcej warte niż wielkie słowa.

Uśmiechnęła się i nic nie powiedziała. I dobrze. Bo czasem cisza potrafi powiedzieć wszystko.

Zofia, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: