Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Nie oszukiwałam się – rozwód to nie był tylko koniec małżeństwa, ale też koniec świata, jaki znałam. Zostawiłam za sobą wszystko: mieszkanie, wspólne znajomości, rodzinne rytuały. I uciekłam. Właściwie – wyprowadziłam się, ale w głowie brzmiało to dużo bardziej dramatycznie. Nowe miasto powitało mnie zapachem wilgotnych liści i nieśmiałym słońcem października. Osiedle było ciche, niemal zbyt idealne – równe chodniki, identyczne bloki, niewielki plac zabaw pośrodku. I ja – z trzyletnią Leną na ręku i zmęczonymi oczami.

Wprowadziłam się do mieszkania na czwartym piętrze bez windy. Na szczęście Lena traktowała to jak przygodę. Dla niej każda zmiana to był nowy świat – a ja... Ja byłam jak wygasły wulkan. W środku zimno, pusto i żadnej siły do kolejnych erupcji. Nie szukałam miłości. Nie chciałam jej nawet spotkać. Miałam dosyć mężczyzn, obietnic bez pokrycia i tego paskudnego poczucia winy, które zawsze kończyło się tym samym pytaniem: „Może to jednak ja coś źle zrobiłam?”. Nie. Chciałam spokoju. Bezpiecznej codzienności dla mnie i Leny.

– Mamo, a tu będzie lepiej? – zapytała mnie któregoś wieczoru, siedząc ze mną na niewygodnej kanapie, jeszcze bez zasłon w oknach, w mieszkaniu pachnącym świeżą farbą i pustką.

– Nie wiem, kochanie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale będziemy razem. I zrobimy wszystko, żeby było choć trochę dobrze.

– To ja będę się codziennie uśmiechać, żeby nam było wesoło – powiedziała poważnie, a potem wsunęła mi palce w dłoń.

Ten wieczór zapamiętam na zawsze. Może dlatego, że po raz pierwszy od miesięcy poczułam coś więcej niż zmęczenie. Poczułam… nadzieję. Chociaż wciąż nie wiedziałam, co czeka mnie za drzwiami numer 43, naprzeciwko. Bo nie znałam jeszcze Michała.

Wmawiałam sobie, że to nic

Zobaczyłam go pierwszy raz, kiedy wnosiłam kartony po wodzie na czwarte piętro. Stał na klatce schodowej, przy drzwiach naprzeciwko, z kluczami w ręku i plastikową torbą wypełnioną jakimiś zakupami. Spojrzał na mnie, nie uśmiechnął się, nie pomógł, tylko skinął głową.

– Dobry wieczór – powiedziałam cicho, ocierając czoło rękawem swetra. Lena wlazła mi na biodro, wtuliła się w moją szyję.

– Dobry – odpowiedział, nie spuszczając ze mnie wzroku. Głos miał głęboki, lekko chrapliwy. – Nowi?

– Tak. Przeprowadzka z innego miasta.

– Zauważyłem.

Skinął lekko głową i otworzył drzwi. Nie powiedział nic więcej. Zniknął, jakbyśmy byli tylko chwilowym przerywnikiem w jego cichym świecie. Zostałam na korytarzu, przytłoczona ciężarem torby i dziwnym wrażeniem. Coś w nim mnie poruszyło. Może sposób, w jaki patrzył. Albo to, że niczego nie udawał. Żadnego sztucznego uśmiechu, żadnych „jak się pani podoba nasze osiedle?”. Wróciłam po kolejne rzeczy do samochodu i przez chwilę czułam, jak moje myśli błądzą w jego stronę.

Ktoś taki z reguły nie zwracałby mojej uwagi. Był zbyt surowy, za mało uprzejmy. Ale coś w jego oczach… Nie, nie powinnam się nad tym zastanawiać. To tylko sąsiad. Następnego dnia znów go zobaczyłam, kiedy wracał z chłopcem. Na oko sześć, może siedem lat. Chłopak trzymał go za rękę, ale wyglądał, jakby najchętniej puścił i uciekł przed siebie. Szli w milczeniu. Michał zerknął na mnie i Lenę, która akurat próbowała wejść na barierkę klatki.

– Lepiej jej nie pozwalać. Ślisko – rzucił, nie zatrzymując się.

Dzięki za troskę – odpowiedziałam ostrożnie. – Jest ostrożna.

Wzruszył ramionami i poszedł dalej. Chłopiec obejrzał się za nami. Lena również się odwróciła.

– Kto to był?

– Sąsiad. I jego synek, chyba.

– On nie lubi rozmawiać?

– Nie każdy musi – odparłam, choć sama próbowałam zrozumieć, co było w tym spotkaniu, że znowu poczułam lekkie ukłucie w brzuchu.

Wieczorem, kiedy Lena już spała, siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty i wracałam do tej chwili. Miałam dość mężczyzn, którzy coś ukrywali. Zbyt długo żyłam z kimś, kto kłamał lepiej, niż mówił prawdę. A mimo to coś mnie ciągnęło do tego cichego sąsiada z naprzeciwka. Może to tylko samotność. Może po prostu dawno z nikim nie rozmawiałam, a ten jego chłodny ton paradoksalnie poruszył we mnie coś głęboko ukrytego.
Wmawiałam sobie, że to nic. Tylko wymiana zdań na klatce schodowej. Ale wieczorem zerkałam w wizjer, słysząc jego kroki na korytarzu.

To mnie niepokoiło najbardziej

Lena pierwsza zaczęła podchodzić do chłopca. Zauważyłam to, kiedy bawili się na placu pod blokiem. Filip nie odzywał się ani słowem, tylko patrzył, jak moja córka układa z patyków coś na piasku.

– Chcesz się pobawić? – zapytała go.

Wzruszył ramionami, ale po chwili usiadł obok niej. Patrzyłam z ławki, jak między nimi, powoli, bez słów, tworzy się nić porozumienia. Było w tym coś, co chwytało mnie za gardło. Dzieci potrafiły lepiej niż dorośli znaleźć wspólny język. Kilka dni później spotkaliśmy się z Michałem w parku. Dzieci bawiły się w zasięgu wzroku, a my usiedliśmy na jednej ławce, choć wciąż jak obcy.

– Dziękuję, że Lena podchodzi do Filipa. Rzadko się otwiera – powiedział pierwszy.

– Jest spokojny. Moja córka to huragan, może go trochę porwie – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

Przytaknął, ale milczał. Miał w sobie ciszę, której nie potrafiłam rozgryźć.

Sam go wychowujesz? – zapytałam po chwili.

– Od czterech lat. Jego mama zmarła.

Nie odpowiedziałam nic. Tylko skinęłam głową, bo słowa w tamtej chwili wydawały się niepotrzebne. Przez moment patrzył przed siebie, jakby nie był pewien, czy chce coś dodać.

– Nie jest łatwo. Ale... dajemy radę.

Zabrzmiało to prosto. Bez patosu. Może dlatego aż ścisnęło mnie w środku. Pomyślałam wtedy, że on naprawdę nie próbuje grać. Po prostu żyje – z bólem, którego nie pokazuje i chłopcem, którego trzyma przy sobie jak ostatni sens. Czułam się tak, jakbym walczyła z samą sobą. Ten mężczyzna nie był podobny do żadnego, jakiego znałam. I może właśnie to mnie niepokoiło najbardziej.

Coś we mnie zaczyna się kruszyć

To miała być zwykła kolacja. Ot, dzieciaki pobawią się, może obejrzą coś w telewizji, a my wypijemy herbatę. Michał zaprosił nas bez większego entuzjazmu w głosie, jakby bał się, że odmówię. Nie odmówiłam, choć miałam ochotę. Byłam zmęczona. I przestraszona tym, jak dobrze czuję się w jego towarzystwie. Jego mieszkanie było proste, ciepłe, trochę niedopracowane. W kuchni pachniało zapiekanką, a na stole leżała serwetka z samochodami, pewnie wybrana przez Filipa.

– Lena lubi ser? – zapytał, kiedy zdejmowałam jej kurtkę.

– Jak to dziecko – raz kocha, raz nienawidzi. Dziś chyba dzień miłości.

Dzieci zniknęły w pokoju Filipa. Z kuchni dobiegał ich śmiech. Usiadłam przy stole, a Michał podał mi herbatę. Pachniała miętą i czymś domowym.

Trudno się tu przyzwyczaić? – zapytał.

– Trochę tak. Ale przynajmniej nikt mnie tu nie zna. Czasem to zaleta.

Spojrzał na mnie uważnie. Milczał dłużej niż zwykle, jakby ważył każde słowo.

– Wiem, że to nie moja sprawa. Ale wyglądasz, jakbyś była bardzo zmęczona. Nie fizycznie. Bardziej... w środku.

Nie powiedziałam nic. Nie umiałam. Po tylu miesiącach ktoś pierwszy raz zobaczył coś, czego nie potrafiłam już ukrywać.

– Może dlatego cię zaprosiłem – dodał po chwili. – Sam też często siedzę i nie mam z kim pogadać. Chyba człowiek po pewnym czasie już się nawet nie stara.

Po kolacji siedzieliśmy jeszcze długo. Dzieci zasnęły obok siebie na dywanie, przykryte jednym kocem. Michał zrobił nam drugą herbatę. Opowiadał o żonie. Że była cicha, ale silna. Że lubiła czytać kryminały i miała śmieszny śmiech. Gdy mówił, nie patrzył na mnie. Patrzył gdzieś obok, jakby ją widział. Ja opowiadałam o tym, czego już nie chciałam. O kłamstwach, o nieustannym poczuciu winy. O tym, jak bardzo boję się znowu zaufać.
Nie dotykaliśmy się. Nie było między nami nic fizycznego. A jednak wróciłam do domu z roztrzęsionym sercem. I wiedziałam, że coś we mnie zaczyna się kruszyć.

Nie jestem gotowa

Zaczęłam unikać Michała. Najpierw nieświadomie – wracałam inną drogą, szukałam wymówek, żeby nie zejść z Leną na plac. Potem celowo. Nie odbierałam, kiedy pisał krótkie wiadomości z pytaniem, czy Lena może pobawić się z Filipem. Odpowiadałam po kilku godzinach, chłodno i bez zaproszenia do rozmowy. Nie dlatego, że coś zrobił. Właśnie dlatego, że nic nie robił, a ja i tak czułam się poruszona do samego środka. Czułam, że jeśli pozwolę sobie jeszcze trochę – za bardzo się przyzwyczaję. A potem znowu wszystko się zawali. Nie potrafiłabym tego przeżyć jeszcze raz.
Któregoś dnia czekał pod blokiem. Stał z rękami w kieszeniach, jakby nie był pewien, czy ma podejść.

– Lena może wyjść? Filip pytał – powiedział, gdy podeszłam do klatki.

– Jest przeziębiona – skłamałam bez zawahania.

Przytaknął i przez chwilę patrzył na mnie uważnie. Wiedział, że nie mówię prawdy.

W porządku – powiedział tylko i już się odwracał, gdy coś mnie tknęło.

– Michał... Nie jestem gotowa. Na nic.

Zatrzymał się, odwrócił. Nie było w nim złości. Tylko ta cicha obecność, która bolała bardziej niż krzyk.

– Nie oczekuję, że będziesz. Po prostu… lubię cię. Lubię, kiedy jesteście blisko. Ale jeśli musisz uciekać, nie będę ci przeszkadzał.

Stał tak jeszcze chwilę, po czym skinął głową i odszedł. Wróciłam do mieszkania z uczuciem, że zrobiłam coś ważnego. Dałam sobie przestrzeń. Ale jednocześnie czułam, jak coś we mnie zapada się głębiej. Bo pierwszy raz od lat ktoś patrzył na mnie z czułością, a ja zamiast zrobić krok – cofnęłam się.

Nie musieliśmy nic mówić

Czas mijał, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że wyglądam przez okno, kiedy słyszałam jego kroki. Że nasłuchuję śmiechu Filipa na placu, choć Lena już dawno wróciła do zdrowia. I że nie potrafię wyrzucić z głowy tamtej rozmowy. Pewnego popołudnia Lena podeszła do mnie, trzymając w ręku rysunek.

– To ja i Filip. Bawimy się. Mogę iść do niego?

– Dzisiaj nie, kochanie – powiedziałam, ale nawet nie spojrzałam jej w oczy. – Może jutro.

Zmarszczyła brwi, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko przytuliła się do mnie.

– Mamo, ja lubię tam być. Tam jest ciepło.

Zamarłam. Nie spodziewałam się tego zdania. I wtedy coś we mnie pękło. Wiedziałam, że dłużej nie mogę udawać, że mi obojętne. Ubrałam nas w pośpiechu, Lena ucieszona wybiegła przodem. Przez całą drogę powtarzałam sobie, że to tylko rozmowa. Że najwyżej odejdę po dziesięciu minutach. Otworzył drzwi w starym swetrze, z niedopitą kawą w ręku. Zaskoczony. Może nawet trochę przestraszony.

– Lena chciała się pobawić – powiedziałam szybko. – I ja… Chciałam przeprosić.

Nie zapraszał mnie do środka. Nie mówił, że wszystko w porządku. Stał w progu, patrząc na mnie tak, jakby coś wewnątrz niego rozwiązało się dopiero teraz.

– Rozumiem – powiedział cicho. – Wiem, że to nie jest proste.

– Nie wiem, co dalej – szepnęłam. – Ale wiem, że tęskniłam. I że chciałabym… spróbować być blisko. Powoli.

Wtedy nie powiedział już nic. Tylko zrobił krok w bok, zostawiając miejsce w drzwiach. Weszłam. Cisza między nami była inna niż dotąd. Nie bolała. Po raz pierwszy nie musieliśmy nic mówić. Dzieci bawiły się w drugim pokoju. My siedzieliśmy obok siebie. I to wystarczyło.

Nie wiem, co dalej

Nie zostaliśmy parą z dnia na dzień. Nie było wielkiego wyznania, nie było całowania w deszczu ani obietnic szeptanych wieczorem. Było za to wspólne odprowadzanie dzieci do przedszkola, herbata po pracy, milczenie, które nie ciążyło. Uczyliśmy się siebie powoli, nieidealnie, z lękiem. Każde z nas nosiło coś, czego drugie nie mogło unieść. Ale przestaliśmy uciekać. Wciąż zdarzało się, że budziłam się z duszą ściśniętą strachem. Michał czasem zamykał się w sobie i nie dopuszczał nikogo. Ale już nie zostawaliśmy w tym sami.

Dzieci przyzwyczaiły się szybciej niż my. Lena mówiła do Michała „wujku”, potem „Michał”, potem przestała zwracać się do niego w ogóle – po prostu była blisko, naturalnie, jakby zawsze tam był. Filip zaczął mnie pytać o rzeczy, o które nie pytał nikogo. O to, czy jego mama lubiła herbatę, o to, czy naprawdę można kogoś kochać drugi raz. Odpowiadałam najlepiej, jak umiałam. W pewien zwykły wieczór siedzieliśmy razem w parku, patrząc, jak Lena uczy Filipa jeździć na hulajnodze. Michał trzymał moją dłoń w swojej.

– Nie wiem, co dalej – powiedziałam, trochę z obawą.

– Ja też nie. Ale jesteśmy – odpowiedział spokojnie.

I w tym „jesteśmy” było wszystko, co chciałam usłyszeć. Miłość nie przyszła jak burza. Nie złamała mnie. Przyszła jak cichy oddech, który koi po biegu. Jak spokojny głos w środku nocy. Czasem największą odwagą nie jest odejść. Czasem trzeba odwagi, żeby zostać. Pozwolić się kochać. I pozwolić kochać kogoś, kto też był już kiedyś na dnie. Nie wiem, co przyniesie jutro. Ale wiem, że dziś mamy siebie. I to, co najtrudniejsze – nadzieję.

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.

Marta, 38 lat


Czytaj także: