Nigdy nie miałem zbyt wielkich ambicji, jeśli chodzi o życie towarzyskie. Ot, praca biurowa w dziale administracyjnym dużej firmy, kilka znajomości z czasów studiów, wieczory z laptopem i serialami. Ale jedno marzenie pielęgnowałem od lat – swoje własne, urządzone po mojemu mieszkanie. Bez białych ścian i tandetnych żyrandoli na wynajmie. Bez cudzych materacy na łóżku i starych foteli z plamami po kawie. Tylko moje cztery kąty, kupione na kredyt, spłacane jak trzeba, z niewielką sypialnią, balkonem i… nadzieją, że wreszcie matka powie mi, że jestem mężczyzną, z którego można być dumnym.
Wprowadziłem się w październiku
Mieszkanie w bloku na osiedlu, które mama tak zachwalała. Blisko tramwaju, z nową windą i portierem, który uparcie mówi mi „dzień dobry, panie Michale” jakbyśmy byli starymi znajomymi. Urządziłem wnętrze, tak, jak lubiłem najbardziej, a zorganizowanie Wigilii miało być moim osobistym triumfem. Na kredyt wziąłem stół rozkładany, kupiłem komplet porcelany i nawet skusiłem się na obrus w świąteczne wzory, choć normalnie dostawałbym gęsiej skórki od tego kiczu. Chciałem, żeby wszystko było perfekcyjne i żeby rodzina wreszcie była ze mnie duma.
– Michał, tylko żeby było czysto i elegancko, rozumiesz? – rzuciła mama przez telefon trzy dni przed Wigilią. – Żeby nie było tak jak u ciebie ostatnio, te zasłonki to chyba z bazaru...
– Mamo, wszystko ogarnąłem. Zobaczysz, będzie pięknie.
Sprzątałem każdy kącik przez 2 dni. Przygotowywałem też jedzenie z wyprzedzeniem. Karp był już zamarynowany, pierogi czekały na ugotowanie, a makowiec kusił schowany pod klosikiem, żeby nie wysechł. W kuchni pachniało przyprawą do piernika i cytrusami, a ja czułem, że jestem gotowy. A raczej – myślałem, że byłem.
Wstałem wcześnie, chociaż nie musiałem
Było coś wyjątkowego w tej ciszy poranka wigilijnego. Wsunąłem stopy w kapcie i przeszedłem do kuchni, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu. Spojrzałem na stół. Obrus bez ani jednej zmarszczki, a serwetki piękne złożone w choinki. Nagle usłyszałem jakieś ciche bulgotanie. Zamarłem, bo ten odgłos był dziwny – jakby coś sączyło się spod podłogi. Nachyliłem się i wtedy to zobaczyłem. W rogu kuchni, tuż przy szafce, zbierała się woda.
Chwyciłem ściereczkę i spróbowałem zatrzymać to, co już zaczynało się rozlewać po płytkach. Było coraz gorzej. Otworzyłem szafkę pod zlewem i poczułem wilgoć na dłoniach. Zadzwoniłem do spółdzielni i modliłem się, żeby coś na to zaradzili.
– Tak, proszę pana, przyjęliśmy zgłoszenie. Mamy awarię w okolicy, ale niestety nie możemy podać, kiedy ktoś się pojawi.
– Ale dzisiaj jest Wigilia! Ja mam gości, to ważne. To nie może czekać!
– Rozumiem pana. Proszę cierpliwie czekać. Zgłoszenie zostało przekazane.
Rzuciłem telefon na blat i bezradnie oparłem się o ścianę. Przecież nie mogło się to dziać właśnie teraz. Nie w ten jeden dzień, który miał wreszcie wypaść dobrze. Spojrzałem na zegarek – była dziewiąta. Napisałem siostrze krótkiego smsa: „U mnie masakra. Kuchnia pod wodą. Nie wiem, co robić.” Usiadłem przy stole i patrzyłem, jak woda z wolna podpełza pod lodówkę. Czułem, że cała ta Wigilia właśnie wycieka mi spod nóg, a ja nie potrafiłem jej zatrzymać.
Nagle ktoś zapukał do drzwi
W pierwszej chwili pomyślałem, że może jednak to hydraulik. Ale nie. W progu stała matka, w puchowym płaszczu, z ustami zaciśniętymi w znajomy sposób, który zwiastował tylko jedno – rozczarowanie. Za nią ojciec, trzymający plastikowy pojemnik z barszczem, i siostra, która rzuciła mi spojrzenie pełne pytania: „I co teraz?”
Matka przeszła obok mnie do kuchni, jakby nie zauważyła, że podłoga błyszczy od wody, a ojciec tylko westchnął, jakby nie miał siły zaczynać tej rozmowy od nowa: – Zawsze robi po swojemu, a potem płacz...
– Michał, spokojnie, damy radę – siostra położyła dłoń na moim ramieniu. – Choinka stoi, barszcz jest, śledzie są. Tylko trochę wody, nie koniec świata.
– Trochę wody? – powtórzyła matka, otwierając z impetem szafkę. – Tu się podłoga lepi! A co to za zapach? Wilgoć? Dopiero się wprowadziłeś, a już pleśń?
Miałem ochotę wyjść. Włożyć kurtkę, zamknąć za sobą drzwi i zostawić ich tu samych z tą Wigilią. Ale zostałem. Zawstydzony, zły, coraz bardziej zmęczony. Tak bardzo się starałem, a tak łatwo przyszło jej to zignorować. Nawet nie spojrzała na stół. Nawet nie zapytała, czy wszystko w porządku.
Siostra próbowała rozładować napięcie, żartowała coś o tym, że woda to jak chrzest dla mieszkania, ale nikt się nie śmiał.
Ojciec usiadł w fotelu i włączył telewizor, nawet nie zdejmując kurtki. Matka stała przy kuchennym blacie, jakby szukała kolejnego punktu zaczepienia. Ja czułem, jak powoli zamykam się w sobie. Nie chciałem już z nimi rozmawiać. Nie chciałem niczego wyjaśniać. Chciałem, żeby zamilkli. Choć na chwilę.
W końcu usiedliśmy do stołu
Ja z jednej strony, rodzice z drugiej, siostra między nami jak bufor, którego rola była jasna – łagodzić, mediować, uśmiechać się wtedy, kiedy nikt nie miał na to ochoty. Talerze ustawione w równych odstępach, sztućce lśniące od polerowania.
Matka krytykowała wszystko po kolei, a ojciec tylko jej przytakiwał. Zacisnąłem palce na serwecie, ale już nie czułem złości, tylko pustkę. Jakby wszystko, co we mnie było, wypłynęło razem z tą wodą spod szafki. Nawet nie miałem siły się bronić.
– Może po prostu zjedzmy – powiedziałem cicho.
– A co to za sałatka? – matka zlustrowała miskę. – Marchewka z groszkiem? Myślałam, że robisz tę z selerem, co zawsze lubiłeś. No ale wiadomo – po swojemu, jak zawsze.
Wstałem. Spokojnie, bez słowa: – Zaraz wracam – powiedziałem. – Potrzebuję chwili.
– Michał, ale co się dzieje? – zapytał ojciec.
Nie odpowiedziałem. Założyłem kurtkę, włożyłem buty i wyszedłem. Na klatce było cicho, tylko gdzieś w oddali grało radio – kolędy, których nie chciałem już słyszeć.
Zatrzymałem się przed drzwiami obok
Nigdy tam nie byłem, znałem tylko twarze – starsza para, czasem z wnukiem, czasem z córką. Zawsze mówili „dzień dobry”. Zanim zdążyłem się rozmyślić, nacisnąłem dzwonek. Usłyszałem kroki.
– Przepraszam, że tak bez zaproszenia, ale czy mogę usiąść na chwilę? – zapytałem, kiedy drzwi się otworzyły.
Kobieta spojrzała na mnie zaskoczona, ale nie z niechęcią. W środku pachniało goździkami i barszczem.
– Oczywiście, chodź, Michał. Chodź, dziecko.
Chyba wyglądałem na kogoś, kto naprawdę nie ma dokąd pójść, bo nikt nie pytał o szczegóły. Starszy pan nalał mi barszczu, a jego żona podała śledzia w oleju. Siedziała z nami ich córka, młodsza ode mnie może o pięć lat, i mały chłopiec – pewnie wnuk.
– Czasem rodzina to nie ci, co mają nasze nazwisko – powiedziała sąsiadka, patrząc na mnie ciepło i łapiąc mnie za rękę. – Czasem to ci, którzy zrobią ci herbatę i wysłuchają.
Zjadłem w milczeniu, choć co chwilę ktoś rzucał do mnie jakieś słowo. O zwyczajach, o kuchni, o tym, jak kiedyś Wigilia była skromniejsza, ale ludzie jacyś bardziej… razem.
– Chciałem być perfekcyjny. Gospodarz, syn, człowiek – powiedziałem w końcu. – Ale wyszło jak zawsze.
Sąsiadka uśmiechnęła się tylko: – W święta nie chodzi o to, żeby było perfekcyjnie. Wystarczy, że będzie prawdziwie.
Nie wiedziałem, jak długo tam siedziałem. Ale po raz pierwszy tego wieczoru nie było mi zimno.
Zostałem całkiem sam
Wróciłem do swojego mieszkania. Było zamknięte, a klucze leżały pod wycieraczką. Otworzyłem, a w środku panowała cisza. Salon był pusty. Na stole talerz z niedojedzonym karpiem, obok nadgryziony kawałek makowca, a na krześle kartka od siostry: „Wyszliśmy, klucze są pod wycieraczką, proszę zadzwoń jutro.”
Wszedłem do kuchni. Podłoga nadal była mokra. Położyłem rękę na kafelkach i poczułem chłód. Usiadłem na taborecie i patrzyłem przed siebie. Nie płakałem, nie miałem siły. Czułem jednak, że nie byłem wystarczająco dobrym gospodarzem, synem, ani bratem. Zamknąłem oczy. Nie po to, żeby odpocząć, a raczej po to, żeby przez chwilę nie widzieć tego wszystkiego.
W tej samotności, zamiast rozpaczy, poczułem coś innego – spokój. Cichy, nieprzyjemny, ale prawdziwy. Może to był moment, kiedy przestałem próbować. Zastanawiałem się długo, co to właściwie znaczy – rodzina. Czy chodzi o ludzi, którzy cię urodzili, wychowali, ale nigdy nie zauważyli, że dorosłeś? Czy o tych, którzy cię krytykują, zanim zapytają, jak się czujesz? Czy może jednak chodzi o tych, którzy posadzili cię przy stole bez pytania, bo zauważyli, że coś w tobie pękło?
Matka pewnie będzie miała do mnie żal. Może jeszcze przez lata. Ale to już nie będzie moja sprawa. Nie zamierzam dłużej się tłumaczyć. Nie będę się dopasowywać do czyichś oczekiwań, które zawsze były poza moim zasięgiem. Nie dam się więcej mierzyć miarką, którą ktoś przyłożył do mojego życia bez pytania. W przyszłym roku też będzie Wigilia. Ale już nie dla nich.
Michał, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój facet co niedzielę chodzi do kościoła, a ja jestem niewierząca. Teściowa od razu postawiła na mnie krzyżyk”
- „Dopiero po 40-stce zapragnąłem założyć rodzinę. Nie wiedziałem, że tak trudno będzie znaleźć odpowiednią drugą połówkę”
- „Żona miała jechać w góry na firmową Wigilię. Ja czekałem na nią z kubkiem gorącej herbaty, a ją grzały ramiona kochanka”








