Poznaliśmy się w zupełnie zwyczajny sposób – przez znajomych na wspólnym grillu. Nie sądziłam wtedy, że ten ciepły, pogodny chłopak z szerokim uśmiechem tak mocno zawróci mi w głowie. Z czasem zaczęliśmy się spotykać coraz częściej. Był inny niż wszyscy, których znałam. Spokojny, czuły, szanujący innych – również mnie, mimo że od początku wiedział, że nie jestem wierząca.
On – głęboko wierzący, praktykujący katolik. Ja – zadeklarowana ateistka. Przez chwilę sądziłam, że to nie będzie miało większego znaczenia. Ale wtedy pojawił się temat ślubu. I wszystko zaczęło się komplikować.
Trafiłam na kogoś wyjątkowego
– Nie jesteś taka zdystansowana, jak na ateistkę – rzucił półżartem podczas naszej drugiej randki, popijając herbatę w małej kawiarni przy rynku.
– A ty jesteś zaskakująco zabawny, jak na kogoś, kto wierzy w życie po śmierci – odpowiedziałam z uśmiechem.
To był nasz styl. Lekko ironiczny, pełen dystansu, ale i szacunku. Mimo różnic światopoglądowych, rozmowy z nim były odprężające. Nie próbował mnie nawracać. Ja nie kwestionowałam jego wiary. Początkowo wydawało mi się to wręcz romantyczne – że możemy się kochać, choć patrzymy na świat zupełnie inaczej.
Wiedziałam, że chodzi do kościoła w każdą niedzielę, że modli się przed snem, że raz w roku wyjeżdża na rekolekcje. Nie przeszkadzało mi to. On z kolei nigdy nie komentował mojego podejścia. Gdy mówiłam, że dla mnie śmierć to koniec, nie moralizował. Kiwał głową i mówił tylko:
– Rozumiem, choć uważam inaczej.
Właśnie ten szacunek mnie do niego przyciągał. Kiedy po trzech miesiącach znajomości powiedział, że mnie kocha, byłam w szoku. Ale odwzajemniłam to uczucie. Bo naprawdę czułam, że spotkałam kogoś wyjątkowego. Zamieszkaliśmy razem po pół roku. Jego mama była niezadowolona, ale on nie dał się złamać.
– To moje życie – powiedział jej wtedy.
Mimo różnic układało się między nami dobrze. Do czasu, aż padło to jedno pytanie przy śniadaniu:
– A gdybyśmy wzięli ślub…?
Nie zamierzałam udawać
– W kościele? – zapytałam, zanim zdążył dokończyć myśl.
– No... tak bym chciał – odpowiedział cicho, jakby nie był pewien, czy może to powiedzieć na głos.
Wtedy po raz pierwszy poczułam, że dzieli nas coś więcej niż tylko różnica w przekonaniach. To była przepaść, nad którą staliśmy i nie wiedzieliśmy, jak ją przeskoczyć. Milczałam. Udawałam, że się zastanawiam, ale w środku już wiedziałam, że nie dam rady powiedzieć sakramentalnego „tak” przed ołtarzem.
– Nie mogę udawać, że wierzę tylko po to, żeby zadowolić twoją rodzinę – powiedziałam wieczorem, kiedy wrócił z pracy.
– Ja nie chcę, żebyś udawała – odpowiedział spokojnie. – Ale ślub to dla mnie coś więcej niż formalność. To przysięga nie tylko przed ludźmi.
– Dla mnie to właśnie tylko formalność – rzuciłam ostrzej, niż planowałam.
Popatrzył na mnie z żalem. Jakby moja szczerość go rozczarowała. A przecież byłam sobą. Nigdy nikogo nie udawałam.
Od tamtego wieczoru coś w naszej relacji się zmieniło. Nadal się kochaliśmy, przytulaliśmy, śmialiśmy. Ale temat ślubu wracał. Czasem nie wprost – w rozmowach o przyszłości, dzieciach, rodzinie. Innym razem bezpośrednio. Czułam, że on naprawdę chce ze mną spędzić życie. Ale też czułam, że nie potrafi wyobrazić sobie ślubu inaczej niż z księdzem, modlitwą i błogosławieństwem. A ja nie potrafiłam udawać, że w to wierzę.
Teściowa mnie skreśliła
Pierwszy raz pojechaliśmy razem do jego rodziców na święta. Już w samochodzie czułam się spięta, choć on próbował mnie uspokoić.
– Będzie dobrze – mówił, trzymając moją dłoń. – Moja mama po prostu potrzebuje czasu, żeby cię lepiej poznać.
Miałam przeczucie, że problemem nie było „lepiej poznać”, tylko „zaakceptować”. I nie myliłam się. Przy stole było poprawnie, ale chłodno. Kiedy wszyscy wstali do modlitwy przed kolacją, ja po prostu siedziałam. Nie chciałam nikogo obrazić, ale nie potrafiłam udawać. Jego mama spojrzała na mnie jak na kogoś nie z tej planety. Po chwili, nie mówiąc nic, odwróciła wzrok i zaczęła modlitwę głośniej niż reszta.
Po obiedzie zostałam sama z jego mamą w kuchni. Myślałam, że może to dobry moment, żeby spróbować porozmawiać.
– Pani syn to naprawdę wyjątkowy mężczyzna – powiedziałam z uśmiechem, podając jej talerz.
– On zasługuje na kobietę, która z nim podzieli jego wiarę – odpowiedziała beznamiętnie.
– Wiem, że to dla pani ważne...
– Nie dla mnie. Dla niego – przerwała mi, patrząc prosto w oczy.
Wróciłam do salonu z ciężkim sercem. Czułam się obca. Niechciana. Wieczorem powiedział tylko:
– Przepraszam za nią. Ale nie mogę jej zmienić.
Przytuliłam się do niego. Wiedziałam, że to nie jego wina. Ale też wiedziałam, że nie jesteśmy tylko dwojgiem ludzi w tej relacji. Był jeszcze jego świat, którego ja nie rozumiałam i który nie chciał zaakceptować mnie.
Byłam nieprzejednana
Kiedy temat ślubu powrócił kolejny raz, siedzieliśmy na ławce w parku. Była jesień, liście szeleściły pod stopami, a ja czułam, że nie możemy już dłużej tego odkładać.
– Możemy wziąć ślub cywilny – zaproponowałam. – Będzie oficjalnie. Dla państwa, dla nas.
– Ale nie dla mnie – powiedział cicho. – To ważne. Chcę ślubować ci przed ołtarzem.
– Ale ja nie wierzę – przypomniałam. – Dla mnie to byłaby tylko gra. Jak mogę przyrzekać coś, co jest dla nas ważne, a jednocześnie udawać?
Zamilkł na chwilę. Potem spojrzał na mnie z większym napięciem.
– A jeśli zrobimy dwa? Cywilny i kościelny?
– I co? Mam tam po prostu stać i powtarzać słowa bez znaczenia? Udawać? Czy naprawdę tego chcesz? Żebym kłamała w miejscu, które dla ciebie jest święte?
Widziałam, że staje się coraz bardziej zrezygnowany. Wiedział, że nie dam się przekonać. I szanował to. Ale miał swoje granice. Czułam, że to może być punkt bez powrotu.
– Nie chcę cię stracić – powiedział szeptem.
– A ja nie chcę tracić siebie – odpowiedziałam.
Szukaliśmy kompromisu
Zaczęliśmy chodzić na terapię dla par. To była jego propozycja – próbować, zanim oboje zrezygnujemy. Podobało mi się, że chce walczyć. Mnie też zależało. Na jednej z sesji padło pytanie: Co dla was znaczy ślub? On mówił o wspólnocie, sakramencie, wierze jako fundamencie. Ja mówiłam o partnerstwie, decyzji, miłości bez odwoływania się do czegoś wyższego. Mówiliśmy szczerze. I mówiliśmy różnie.
Terapia pomogła nam lepiej się zrozumieć. Dotarło do mnie, że jego wiara to nie coś, co „ma”, ale to coś, kim jest. On z kolei dostrzegł, że moja niewiara nie oznacza braku zasad czy pustki duchowej. Że moje wartości są inne, ale równie ważne.
– A gdyby to nie był ślub w kościele, tylko taka uroczystość w plenerze? Błogosławieństwo? – zaproponował kiedyś. – Nie musisz przysięgać. Możesz po prostu być. Ja złożę swoją przysięgę. Ty swoją, po swojemu.
Brzmiało to absurdalnie i pięknie jednocześnie. Coś pomiędzy formalnością a duchowością. Coś, co pozwoliłoby nam obojgu być sobą.
– A twoja rodzina? – zapytałam.
– To nasz ślub, nie ich.
Nie wiedziałam, czy jego wspólnota to zaakceptuje. Ale pierwszy raz czułam, że nie muszę się naginać. Że to nie kompromis kosztem którejś ze stron. To był most, który mógł nas połączyć. Zaczęliśmy planować. Nie było łatwo, na każdym kroku spotykaliśmy się z oporem ze strony jego bliskich. Ale byliśmy w tym razem.
Miłość na naszych zasadach
Nasz ślub odbył się w ogrodzie, pod starym dębem w agroturystyce. Była tam mała kapliczka i ksiądz – znajomy mojego partnera – który zgodził się poprowadzić symboliczne błogosławieństwo. Bez formalnej oprawy. Ja wypowiedziałam swoje słowa – proste i szczere. On swoje – głębokie, pełne wiary. Staliśmy obok siebie, równi, mimo różnic.
Nie było łatwo. Jego mama nie przyszła. Wysłała tylko kartkę, chłodną i oficjalną. Mój ojciec też miał mieszane uczucia, nie rozumiał, po co w ogóle „ta cała ceremonia”, skoro nie wierzę. Ale tego dnia to nie oni byli najważniejsi, tylko my. I nasze porozumienie, wypracowane z bólem, ale uczciwie.
Życie po ślubie nie stało się nagle prostsze. Nadal czasem się spieramy. O chrzest dziecka, o to, czy kolacja wigilijna musi zaczynać się opłatkiem. Ale już wiemy, jak rozmawiać, jak słuchać i jak nie stawiać siebie nad drugim, tylko obok. Ja nadal jestem niewierząca i nie chodzę do kościoła. Ale wierzę w nas. W to, że możemy tworzyć dom, mimo różnych światopoglądów. Że miłość to nie tylko uczucie, ale decyzja – powtarzana codziennie, w zwyczajnych momentach. A on? On mówi, że moja uczciwość to jego największa lekcja pokory.
Oliwia, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż szedł do pracy, a ja do sąsiada na pięterko. Gdy nasionko wykiełkowało i spojrzałam dziecku w oczy, zamarłam”
- „Rodzina myśli, że 50 lat to za późno na ślub. A ja nic nie poradzę, że zakochałam się w młodszym facecie z Internetu”
- „Mam 64 lata i 2 śluby za sobą, ale nie powiedziałem ostatniego słowa. Rodzina nie rozumie, że do 3 razy sztuka”









