Po śmierci męża wszystko było ciche. Za cicho. Dom, który kiedyś żył jego głosem, nagle zamienił się w chłodne muzeum wspomnień. Nawet lodówka, ta przeklęta lodówka, przestała głośno brzęczeć wieczorami – jakby i ona w żałobie zamilkła. Zostałam sama. W łóżku, w kuchni, w milczeniu. Tylko jego matka co tydzień przysyłała sms: „Wpadnę na kawę. Będziesz?”. Jakby wszystko było po staremu.

Nie płakałam. Może dlatego, że nie miałam po co. Bo przecież my, ja i on, od dawna żyliśmy osobno. Oficjalnie razem, ale naprawdę osobno. Ale nie przyszło mi do głowy, że nawet po śmierci potrafi jeszcze... wybrać ją. Matkę. Kiedy odczytałam testament, zadrżałam. Nie dlatego, że coś ukrywał. Ale dlatego, że był aż tak jawnie... bezwstydny. A może to ja powinnam się wstydzić, że do końca miałam nadzieję?

Testament mnie zszokował

Nie miałam wielkich oczekiwań co do testamentu. Naprawdę. W końcu nasz wspólny majątek to był raczej wynik mojego oszczędzania niż jego hojności. Ale przecież byłam żoną. Żoną. Oficjalnie, na papierze, z obrączką, która leżała teraz w kuchennej szufladzie obok zapalniczki i niedopitej butelki likieru.

Kiedy weszłam do kancelarii notarialnej, jego matka już tam siedziała. W białej marynarce, z torebką, która wyglądała, jakby kosztowała więcej niż moje miesięczne zakupy. Nawet nie spojrzała mi w oczy.

– Dzień dobry – powiedziałam oschle.

– Witaj, Wioletto – odpowiedziała równie zimno.

Notariusz wyglądał, jakby chciał być wszędzie, tylko nie tu. Odczytywał dokumenty tonem nauczyciela, który wie, że klasa i tak nie słucha.

– „…cały zgromadzony kapitał na koncie oszczędnościowym oraz udziały w spółce X przekazuję mojej matce…” – przeczytał spokojnie.

– Co? – spytałam głośno. – Przepraszam, chyba się przesłyszałam?

– Jest to wola zmarłego – odparł notariusz bez cienia emocji. – Została spisana pół roku przed jego śmiercią.

Spojrzałam na nią. Nawet nie drgnęła.

– Naprawdę kochał cię bardziej niż mnie? – wyrzuciłam, nie mogąc się powstrzymać.

– To nie kwestia miłości. Po prostu mi ufał bardziej – powiedziała spokojnie. – I chyba miał rację.

Wyszłam, zanim podpisali cokolwiek. Powietrze na zewnątrz pachniało jesienią i zdradą.

Nie chciałam się z tym pogodzić

– On musiał być chory, jak to podpisywał – powiedziała Magda, moja sąsiadka, gdy próbowałam opisać to wszystko, co wydarzyło się w kancelarii.

– Nie był. Zdrów jak rydz. Tylko najwyraźniej znudzony mną – prychnęłam. – Albo już wtedy planował, żeby po śmierci zostawić mnie z ręką w nocniku i uśmiechniętą teściową na dokładkę.

– Ale przecież coś ci zostawił?

– Mieszkanie. Ale i tak połowa należy do jego matki, bo synuś w testamencie zaznaczył, że jego część też przekazuje matce.

– Wioletta, to jest chore.

– A może całkiem logiczne? Może ja po prostu nie byłam kimś ważnym? Może cały czas udawał?

Zamilkłyśmy. Magda wpatrywała się we mnie, jakby bała się zapytać, czy płakałam. Nie płakałam. Od tygodnia nie uroniłam ani jednej łzy. Chyba się wypaliłam. Albo wreszcie przestałam grać w tę grę pt. „kochająca żona, kochany mąż”.

– A próbowałaś z nią porozmawiać? – spytała cicho.

– Z matką? Próbowałam, jak przez trzy lata przychodziła do nas co niedzielę i patrzyła na mnie jak na intruza. Urocze rozmowy przy rosole. „Zupa za słona”, „mój syn nie lubi koperku”, „w naszej rodzinie się nie rozwodzimy, Wioletto”.

– I co teraz?

– Teraz? – podniosłam kieliszek. – Teraz albo ją stamtąd wykurzę, albo sama się wyniosę. Ale nie mam zamiaru dzielić się życiem z kobietą, której syn nie miał odwagi postawić granic nawet zza grobu.

Byłam na nią wściekła

Wróciłam do mieszkania i zastałam ją w kuchni. Moja teściowa siedziała przy stole, czytając gazetę. W moim domu. W moim swetrze. Bo, jak się okazało, przez lata zostawiała tu „parę rzeczy na wszelki wypadek”. I teraz, jakimś cudem, wszystko z szafy należało do niej.

– Właśnie parzyłam herbatę – powiedziała beznamiętnie. – Chcesz?

– Nie – odpowiedziałam chłodno. – Ale chętnie zapytam: jak długo planujesz tu siedzieć?

– To nie jest twoja decyzja – odparła, odstawiając filiżankę. – Syn zostawił mi prawo do połowy tego mieszkania. Mam prawo tu być. Tak samo jak ty.

– Więc mamy się mijać w korytarzu i udawać, że wszystko gra?

– Wolałabym, żebyśmy zachowały klasę.

Parsknęłam śmiechem. Klasa. Tak. Prawdziwa dama, która zakłada cudzy szlafrok i urządza sobie życie w czyjejś kuchni.

– Dobrze. Skoro mamy zachować klasę… – podeszłam do lodówki i wyciągnęłam kartkę. – Oto mój grafik. W poniedziałki wracam późno, więc możesz wtedy ugotować coś dla siebie. W środy to ja robię pranie. A w soboty, uprzedzam, że śpiewam przy sprzątaniu.

– Czy to jakaś próba sił?

– To próba pozostania przy zdrowych zmysłach. Wiesz, że mnie nie kochał, prawda?

Spojrzała na mnie po raz pierwszy naprawdę. I wtedy to powiedziała.

– Wiedziałam. Ale liczyłam, że kiedyś się w tobie zakocha. Próbowałaś mu na to pozwolić?

Zamurowało mnie. Przez chwilę widziałam w niej nie wroga, tylko kobietę, która też coś przegrała.

Porozmawiałam szczerze z teściową

Od tej rozmowy coś się zmieniło. Nie w układzie sił – bo wciąż dzieliłyśmy jeden korytarz i jedną pralkę – ale w atmosferze. Już nie warczałyśmy na siebie przy każdej okazji. Zaczęłyśmy rozmawiać. Tak półgębkiem. Jak dwie kobiety, które zbyt dużo straciły, żeby jeszcze się bić. Pewnego wieczoru, po jej powrocie z cmentarza, usiadła w kuchni i wpatrywała się w kubek z herbatą.

– Zawsze się bałam, że będzie samotny – powiedziała cicho. – Że jak umrę, nie będzie miał nikogo.

No to mu się udało. Umarł pierwszy.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Wiesz… On był taki... wygodny. Nie lubił trudnych emocji. Wybierał zawsze to, co łatwe. Mama, która ugotuje rosół i nie zapyta, co mu chodzi po głowie. Żona, która nie będzie drążyć, dlaczego wychodzi z domu i wraca milczący.

– Próbowałam, przysięgam. Ale za każdym razem, kiedy się zbliżałam, on uciekał.

– Wiem. Też tego doświadczyłam. Myślisz, że ja miałam z nim lepiej? Myślisz, że on mnie tak bardzo kochał?

Spojrzałam na nią zaskoczona. Mówiła spokojnie, ale oczy miała szkliste.

– Nie rozumiem.

– On mnie potrzebował. To nie to samo co miłość, Wioletto. Myślę, że kochał ciebie... na swój sposób. Ale nigdy nie potrafił ci tego powiedzieć. Ani nawet sobie. Był zbyt zamknięty w sobie, jakby bał się uczuć. Odpychał innych, żeby nie zostać zranionym.

Zamilkłam. Nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia. Ale po raz pierwszy od tygodni nie byłam pewna, kto z nas był tu najbardziej oszukany.

W końcu poznałam prawdę

Znalazłam go przypadkiem. Leżał w jego starym notesie,na dnie szuflady. List. Z datą sprzed śmierci. Jego charakter pisma – niechlujny, pośpieszny, z tymi samymi błędami ortograficznymi, które kiedyś poprawiałam na karteczkach zostawianych na lodówce. Nie chciałam go czytać. Naprawdę. Ale przeczytałam.

„Wioletta. Jeśli to znajdziesz, to znaczy, że nie zdążyłem ci powiedzieć tego, co powinienem. Nie byłem dobrym mężem. Może nawet nie byłem wystarczająco dojrzały na to, żeby być mężem w ogóle. Ale chciałem. Chciałem z tobą być. Tylko ciągle czułem się niewystarczający. Za słaby. Ty byłaś zbyt pewna, za mądra, za silna. A ja chowałem się, jak chłopak za plecami matki”.

Zamknęłam oczy.

„Z mamą... Wiem, że cię wkurza. Mnie też. Ale przy niej nie musiałem udawać. Mogłem po prostu być tym samym chłopcem, co zawsze. Cichym, słabym. Ty chciałaś mnie zmienić, a ona pozwalała mi być sobą. I dlatego to ją wybrałem w testamencie. Bo wiedziałem, że ona sobie beze mnie nie poradzi. A ty? Ty zawsze byłaś silniejsza, niż chciałaś się przyznać”.

Kiedy skończyłam czytać, stała już za mną. Jego matka.

– Znalazłaś?

Skinęłam głową. Trzymała swój kubek z herbatą jak tarczę.

– A więc teraz już wszystko wiesz.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Bo myślałam, że znienawidzisz mnie trochę mniej, jeśli sama się dowiesz.

I może miała rację.

Teraz wybieram siebie

Tydzień później złożyłam wniosek o podział majątku. Spokojnie, bez awantur. Nie chciałam walki. Chciałam odzyskać przestrzeń, która kiedyś była moim domem, a teraz stała się wspólną strefą ciszy.

– Myślałam, że jeszcze spróbujemy... – powiedziała, kiedy jej wręczyłam dokumenty.

– Co? Udawać rodzinę, której nigdy nie było? – spojrzałam na nią szczerze. – Nie mam już siły udawać, że mi nie przeszkadza twoja obecność. Ani że jego decyzje mnie nie bolą.

Westchnęła i odstawiła filiżankę, jakby nagle zrobiła się za ciężka.

– On miał w sobie coś okrutnego. Zawsze uciekał, zostawiając po sobie dym. A my dwie – obie próbowałyśmy go zatrzymać.

– Już nie musimy – odpowiedziałam. – I może wreszcie zaczniemy oddychać.

Podpisała bez walki. I kiedy tydzień później się wyprowadzała, zostawiła na kuchennym stole swoje stare zdjęcie z nim. Wrzuciłam je do szuflady. Nie po to, by o nim pamiętać. Ale by przypominać sobie, że czasem człowiek wybiera nie to, co dobre – tylko to, co wygodne. Ja też długo wybierałam wygodę, spokój, kompromis. Miłość na pół gwizdka.

Ale teraz wybieram siebie. I jeśli kiedyś znowu poczuję, że serce mi się rozkleja – to nie dlatego, że ktoś mnie zostawił. Tylko dlatego, że wreszcie pozwoliłam sobie poczuć wszystko. Bo choć nie dostałam nic w spadku, odzyskałam coś cenniejszego. Siebie.

Wioletta, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: