Nigdy nie zapomnę tego piątku. Niby zwyczajny dzień – kawa z mlekiem z automatu, mejle, szybki brief z działem kreacji i rozmowa o KPI z szefem. Ale kiedy zawołał mnie do gabinetu i powiedział to, co powiedział, przez chwilę myślałam, że to żart. Albo test. Że chce zobaczyć, czy się załamię, czy może się potarguję. Tymczasem to nie był żart. I nie test. To był koniec.
– Musimy się rozstać. Przepraszam. Góra podjęła decyzję – powiedział, nie patrząc mi w oczy.
Przez pierwsze pięć minut milczałam. Po prostu siedziałam na krześle i kiwałam głową. W środku czułam pustkę. Dopiero potem, gdy wróciłam do domu przyszło niedowierzanie, złość i płacz. Siedziałam na kanapie w dresie z telefonem w ręce. To śmieszne, że zapamiętałam ten dres tak dokładnie. Szary, sprany, z małym rozdarciem przy kieszeni. Włożyłam go pierwszego dnia po zwolnieniu i chodziłam w nim przez kolejne siedem dni. Bo przecież nie musiałam już się ubierać. Nie musiałam nic.
Nie odbierałam telefonów. Zasłaniałam okna. Jadłam płatki z mlekiem na kolację i oglądałam te same sezony „The Office”, bo znałam je na pamięć i nie musiałam się skupiać. Nie chciałam wychodzić na ulicę. Bałam się spotkać kogoś znajomego. Bałam się, że ktoś zapyta: „Co tam w agencji?”. A ja będę musiała powiedzieć: „Już nie pracuję”. A wtedy oni zapytają: „Co się stało?”. A ja nie będę wiedziała, co powiedzieć. Myślałam o tym, ile jestem warta, skoro po siedmiu latach można mnie po prostu wyrzucić z dnia na dzień. Czy moje życie to była tylko ta praca? Czy jestem bez niej nikim? Nie mówiłam tego nikomu, ale czułam się przegrana. I wstydziłam się, że tak się czuję.
Może udawałam przed nią. A może przed sobą
Na początku zaczęłam wychodzić tylko wcześnie rano, zanim osiedle się budziło. Zakładałam czapkę, szalik, polar, ten sam szlafrok, który służył mi już jako domowy płaszcz, i schodziłam po schodach, nasłuchując, czy na klatce nie słychać nikogo znajomego. Chodziłam w kółko po najbliższych ulicach. Bez celu, ale z potrzebą bycia gdzieś indziej niż w mieszkaniu. Czasem siadałam na ławce pod blokiem i po prostu siedziałam. Kiedyś się tego wstydziłam, teraz potrzebowałam.
Po kilku dniach te spacery stały się częścią dnia. Gdy wracałam, gotowałam sobie śniadanie. Robiłam jajecznicę, kroiłam chleb, z herbatą siadałam do stołu i patrzyłam na jedzenie, które ktoś mógłby uznać za skromne, ale dla mnie było czymś więcej. Było pierwszym od dawna śniadaniem, które jadłam powoli. Bez odpisywania na maile. Bez rozmowy o zasięgach. Bez słów kluczowych, targetów i panicznego sprawdzania czasu. Zaczęłam układać plan dnia. Nie dlatego, że miałam cokolwiek ważnego do zrobienia, tylko żeby nie zwariować. Wpisywałam tam spacer, kawę o trzynastej, czytanie książki. Nie potrafiłam jeszcze wypełniać dnia sensowną treścią, ale potrzebowałam konstrukcji, czegokolwiek, co mnie utrzyma na powierzchni.
Po tygodniu zadzwoniła Anka z pracy. Nie odbierałam najpierw, ale nie dawała za wygraną. W końcu odebrałam. Było jakoś po piętnastej, siedziałam wtedy w kuchni i próbowałam czytać, ale nie mogłam się skupić.
– Kasia, żyjesz? – zapytała z jakimś nerwowym śmiechem. – Bo już się zastanawiałam, czy nie przysłać ci karetki.
– Żyję – odpowiedziałam. – Po prostu miałam kilka cięższych dni.
– No to zazdroszczę. Ja nie mam kiedy kawy się napić. Nowy klient zwariował, robią burze mózgów, jakby od tego miała się świat uratować. Naprawdę, jesteś teraz w lepszym miejscu.
Uśmiechnęłam się, chociaż było to wymuszone.
– Pewnie. Mam wolność – powiedziałam, z udawaną lekkością.
– No to korzystaj, nie? – powiedziała. – Widzimy się w weekend?
– Odezwę się – rzuciłam.
Rozłączyłam się i przez chwilę siedziałam w ciszy. Miałam ochotę płakać, ale nie byłam pewna, czy z tęsknoty, czy z ulgi. Wiedziałam, że nie chcę tam wracać, ale jednocześnie poczułam się całkiem sama. Może udawałam przed nią. A może przed sobą.
Nie jestem pewna, czy to ma sens
Telefon zadzwonił po dziewiętnastej. Numer miałam nadal zapisany, chociaż obiecywałam sobie, że pousuwam wszystkie służbowe kontakty. Spojrzałam na wyświetlacz i przez kilka sekund się wahałam. Potem odebrałam.
– Cześć, Kasia – usłyszałam znajomy głos. – Masz chwilę?
Wstałam z kanapy i podeszłam do okna, jakby od tej pozycji zależało, czy dobrze usłyszę.
– Mam – powiedziałam cicho.
– Wiem, że to może nie najlepszy moment, ale... chcę z tobą porozmawiać. O pracy.
Przez chwilę nic nie odpowiedziałam. W słuchawce rozległa się cisza, ale nie była pusta. Była gęsta.
– Słucham.
– Chciałbym, żebyś wróciła. Potrzebujemy cię. Ja potrzebuję. To nie były moje decyzje. Wiesz, jak jest. Ktoś z góry kazał. Ale teraz... jest nowy projekt. Chcę, żebyś go prowadziła.
– Nie wiem – powiedziałam. – Nie jestem pewna, czy to ma sens.
– Damy ci lepsze warunki. Inne podejście. I wolną rękę. Wiem, że nie wszystko działało tak, jak powinno. To twoje miejsce, Kasia. Wszyscy to czujemy.
Udawać, że nic się nie zmieniło?
Umówiłam się z nim na spotkanie. Nie potrafiłam powiedzieć „nie” przez telefon. Nie wiedziałam nawet, czy chcę to zrobić. Spotkaliśmy się w kawiarni niedaleko starego biura. Miałam na sobie ciemną sukienkę, jakby od tego miało zależeć, czy poczuję się znów jak „specjalistka ds. czegoś”. Przyszedł punktualnie. Uśmiechał się, jakby nic się nie stało.
– Fajnie wyglądasz – powiedział, siadając.
Nie odpowiedziałam.
– Kasia, wiem, że byłaś zła. Wiem, że to wszystko cię kosztowało. Ale minęło trochę czasu. To może być dla ciebie prawdziwa szansa.
Patrzyłam na niego i próbowałam zrozumieć, kim jestem teraz. Kobietą w sukience w kawiarni? Bezrobotną trzydziestoparolatką? Byłą pracownicą, która chce wrócić? Czy może kimś innym?
– Nie potrafię ci teraz odpowiedzieć – powiedziałam.
– Przemyśl to jeszcze – odpowiedział. – Naprawdę cię potrzebujemy.
Kiwałam głową, ale w głowie czułam pustkę. Wrócić i udawać, że nic się nie zmieniło? Może właśnie tego chciałam. W nocy nie spałam. Przekręcałam się z boku na bok, a w głowie krążyły zdania, których nie wypowiedziałam. Wspomnienia ze starego życia mieszały się z nowym spokojem. Obie strony wydawały się nierealne.
I to było nowe
Nie zrobiłam tego z rozmachem. Nie było dramatycznych pożegnań, wielkich przemówień ani wzniosłych deklaracji. Po prostu zadzwoniłam i powiedziałam, że nie skorzystam z propozycji. Głos mi się nie trząsł, ale dłonie tak. Nie próbował mnie przekonywać. Podziękował. Rozłączyliśmy się. Zamknęłam telefon i spojrzałam na swoje biurko. Było prowizoryczne – stary stół po cioci, podkładka pod laptop i kubek z niedopitą herbatą. Obok notes z zapisanym numerem do sąsiada, Marka. Grafik, który mieszkał piętro wyżej, znałyśmy się z widzenia od lat, ale dopiero teraz zaczęliśmy rozmawiać.
Kilka dni wcześniej zapytał, czym się zajmuję. Powiedziałam, że piszę. Trochę dla siebie, trochę dla znajomych. A potem jakoś wyszło, że podesłałam mu jeden z tekstów – taki opis do strony lokalnej restauracji, który zrobiłam dla dziewczyny z osiedla. Był zachwycony.
– Fajnie piszesz. Może byś zrobiła mi opis na stronę? Mam gotowe zdjęcia, brakuje mi tylko słów – powiedział, stając w progu z notesem i termoskiem w ręku.
Skinęłam głową. Umówiliśmy się na kawę i omówienie szczegółów. Od tamtej pory napisałam już kilka tekstów. Nic wielkiego. Opis usług do zakładu fryzjerskiego, kilka haseł reklamowych dla kwiaciarni, posty do mediów społecznościowych dla sąsiedzkiego bistro. Nie było w tym rozgłosu, nie było błysku. Ale było coś innego. Nikt nie bił braw. Nikt nie mówił, że robię coś wielkiego. Ale ja to czułam. Wreszcie czułam. I to było nowe.
Nie szkoda ci tych lat?
Tego dnia szłam zupełnie inną trasą niż zwykle. Przeszłam przez centrum, potem skręciłam w stronę parku, a potem, zupełnie bez planu, przeszłam obok starego biura. Nogi mnie tam zaniosły. Budynek wyglądał tak samo. Te same drzwi, ta sama tablica z logotypem. Serce mi przyspieszyło. Przez chwilę pomyślałam, że wejdę. Że zrobię to jak ktoś, kto wraca po swoje. Ale nie weszłam. Zatrzymałam się na chwilę po drugiej stronie ulicy i stałam. Obserwowałam ludzi, którzy wchodzili i wychodzili. Nie znałam już większości twarzy. Odeszłam. Powoli. Bez łez.
Kiedyś, będąc tam w środku, nie miałam życia. Miałam kalendarz, spotkania, deadline’y. Miałam reputację „tej, co wszystko ogarnie”. I miałam wieczny strach, że czegoś nie zrobię na czas. Że ktoś mnie wyprzedzi. Że nie wystarczę. Teraz miałam coś innego. Nie umiałam tego nazwać, ale wiedziałam, że to moje. Nie było to wielkie, ale było ciche. I było spokojne. Wieczorem zadzwoniła mama.
– Nie szkoda ci tych lat? – zapytała. – Tyle pracy, tyle wysiłku.
– Szkoda. Ale bardziej szkoda by było jeszcze tam wrócić – odpowiedziałam.
Po rozmowie długo siedziałam w kuchni z herbatą. Przez uchylone okno czułam chłodne powietrze i słyszałam jak wiatr szarpie gałęzie. Pomyślałam, że może sukces to nie wynik, tylko sposób, w jaki się wstaje z łóżka. Bez pośpiechu. Bez ucisku w klatce piersiowej. Tego ranka nie miałam żadnych zleceń. Nikt nie dzwonił, nie czekał na plik w załączniku, nie przypominał o terminie. Mimo to wstałam o ósmej. Zaparzyłam kawę, usiadłam przy biurku i otworzyłam pusty dokument. Słońce wpadało przez okno i oświetlało kartkę, na której kiedyś zapisałam jedno zdanie: „Codziennie można zacząć od nowa”. Nie wiem, po co to wtedy napisałam, ale nie wyrzuciłam.
Pisałam bez celu. Bez zamówienia. Po prostu dlatego, że miałam coś do powiedzenia. Potem zjadłam śniadanie i wyszłam na krótki spacer. Później przeczytałam kilka stron książki, odłożyłam ją i zrobiłam obiad. Nikt mnie nie pochwalił. Nie dostałam za to premii. Ale czułam, że żyję. Nie w sposób spektakularny, ale swój.
Bo wiem jedno – mam wybór
Czasem w głowie odzywał się ten głos. Ten sam, który towarzyszył mi przez większość dorosłego życia.
– Zawiodłaś wszystkich.
Zamknęłam oczy i odpowiedziałam w myślach:
– Wreszcie przestałam zawodzić siebie.
To nie była rewolucja. Żadne wielkie zmiany. Moje życie nie nadawało się na cytat do motywacyjnego kalendarza. Ale wreszcie nie czułam się jak projekt, który trzeba wiecznie poprawiać. Moje życie nie było raportem kwartalnym. Nie musiało być imponujące. Wystarczyło, że było moje. Nie wiem, czy tak będzie już zawsze. Może jeszcze kiedyś wrócę do pracy w biurze. Może znowu będę miała swój identyfikator, kartę dostępu i cotygodniowe statusy. A może nie. Teraz to już nie ma znaczenia. Bo wiem jedno – mam wybór. A to coś, czego nie czułam przez siedem lat.
Przez długi czas myślałam, że jeśli nie jestem potrzebna komuś, to znaczy, że jestem nikim. Teraz wiem, że nie muszę być dla kogoś, żeby być.
Nie jestem kimś nowym. Nie zmieniłam się w osobę bardziej przebojową, bardziej odważną, bardziej poukładaną. Dalej mam dni, w których gapię się w sufit i pytam siebie, co dalej. Ale jestem sobą. Po raz pierwszy. Zamknęłam laptopa i spojrzałam przez okno. Na podwórku sąsiadka podlewała rośliny, ktoś przechodził z psem, ktoś wracał z zakupami. Zwyczajny dzień. Mój dzień. I to wystarczy.
Katarzyna, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przyjaciółka piła ze mną kawkę, a potem kopała pode mną dołki. Wystarczyło, że dostałam awans, by pokazała, co potrafi”
- „Odkąd dostałam awans, koledzy z pracy patrzą na mnie krzywo. Zamiast szczerych gratulacji, ślą tylko fałszywe uśmiechy”
- „Rzuciłam pracę w korpo, by gonić swoje marzenia. Dziś mój portfel świeci pustkami, a ja muszę przełknąć gorycz porażki”








