Czasem mam wrażenie, że jestem tylko cichym trybikiem w tej wielkiej, absurdalnej maszynie. Przychodzę do biura punktualnie o ósmej, włączam komputer, kubek z herbatą stawiam z prawej, notatnik z lewej – wszystko na miejscu. Wszystko uporządkowane. Jak ja. Od lat robię to samo. Zbieram leady, negocjuję, zamykam. Jestem tą, do której przychodzą, gdy klient się waha, gdy trzeba dopisać coś między wierszami, przekonać bez przekonywania. Nikt mnie o to nie prosi – ja po prostu to robię. Zawsze.
Tomek z działu opowiada dowcipy przy ekspresie, Karolina czasem pyta, czy wszystko w porządku, ale potem wraca do przeglądania profilu w social mediach. Szef? Szef rozlicza. A ja? Ja jestem „tą od trudnych spraw”. Tą, która zostaje po godzinach, by nie zawalił się projekt. Tą, która pisze maile za innych, poprawia ich slajdy, bo „masz lepsze wyczucie”. Kiedyś myślałam, że to wystarczy. Że ktoś zauważy. Że jak nie dziś, to jutro. Że może któregoś dnia dostanę maila z jednym zdaniem: „Dobra robota, Julia”. Ale codziennie wracam do domu z tą samą myślą – że bycie niewidzialną to nie przypadek. To rola, którą ktoś mi przypisał. I ja ją przez lata odgrywałam perfekcyjnie. Tylko że teraz... coś zaczęło się zmieniać.
Czekam, aż ktoś to zauważy
Tamten dzień zaczął się jak każdy inny. Już o siódmej byłam przy biurku, chociaż wiedziałam, że nikt nie zauważy. Kończyłam ostatni etap negocjacji z największym klientem, nad którym ktokolwiek w naszym dziale miał okazję pracować. Tyle że nie „ktokolwiek” to prowadził, tylko ja. Od początku do końca. Sama. Zamknięcie tej umowy kosztowało mnie więcej, niż większość moich współpracowników mogłaby sobie wyobrazić. Noce spędzone nad propozycjami, rozmowy z działem prawnym, poprawki, które znów spadały na mnie, bo „Julia się zna”.
Nikt nie dopytywał, nikt nie oferował pomocy. Byli zajęci swoimi „ważnymi sprawami”, które najczęściej polegały na przeglądaniu raportów i wymyślaniu sposobów, jak uniknąć odpowiedzialności. Kiedy w końcu przyszedł ten moment – krótki telefon z potwierdzeniem, że podpisali – poczułam... pustkę. Wyciszyłam rozmowę, schowałam notatki i odsunęłam laptop. Nagle wszystko ucichło. Przez chwilę siedziałam bez ruchu. Nie było wiwatów, nie było gratulacji. Nie oczekiwałam owacji, ale miałam nadzieję na choćby jedno zdanie.
Zajrzałam na pocztę. Kilka minut później pojawił się mail od szefa. Zbiorcze podziękowanie: „Dobra robota. Dziękuję całemu zespołowi za zaangażowanie”. Czytałam te słowa kilka razy, jakby miały się nagle zmienić. Ale one zostały takie same – chłodne, ogólne, wygodne. Bez imienia.
Na kanale zespołowym Tomek wrzucił mema z jakimś triumfującym typem i napisem „Zrobiliśmy to!”. Dodał trzy wykrzykniki i reakcje sypały się jak popcorn. Lajki, śmiechy, brawa. Tylko że on nie miał z tym nic wspólnego. Nie prowadził żadnej rozmowy, nie znał treści oferty, nie był na żadnym spotkaniu. Ale potrafił być głośny. I to wystarczyło. Karolina zajrzała do mnie przy drukarce. Uśmiechnęła się lekko.
– Widziałam, że skończyłaś ten temat z klientem. Gratulacje.
– Dzięki. Czekam, aż ktoś to zauważy – odpowiedziałam, może zbyt sucho.
– No przecież szef podziękował… wszystkim – powiedziała z takim tonem, jakby to załatwiało sprawę.
Wróciłam do biurka. Miałam ochotę wylogować się ze wszystkiego. Z pracy. Z ich świata. Z tej gry, w której liczy się tylko to, kto mówi najgłośniej.
Nikt mnie nie uratuje
Wyszłam do kuchni i przez chwilę stałam przy oknie, oparta o blat. Patrzyłam na listopadowe niebo – jednolicie szare, ciężkie, bez ruchu. Ludzie na dole przemykali z parasolami, zgarbieni, jakby też próbowali przeczekać coś, co nie ma nazwy. Zaparzyłam herbatę, ale nawet jej nie spróbowałam. Trzymałam kubek w dłoni jak rekwizyt, który miał mnie uspokoić, ale nie działał. Zastanawiałam się, co jeszcze musiałabym zrobić, żeby ktoś wreszcie powiedział: „Dobra robota, Julia”. Może gdybym zrobiła prezentację i zaprosiła cały zespół, żeby własnoręcznie im opowiedzieć, jak krok po kroku realizowałam ten kontrakt? Albo napisać raport o samej sobie i wysłać szefowi jako załącznik do porannego podsumowania? Może wtedy by zauważył?
Wróciłam na open space i usiadłam przy biurku. Na monitorze dalej otwarty był plik z umową, zakładka z systemem i nowy mail od Tomka z tytułem: „Świętujemy?”. Nie odpisałam. Zamiast tego otworzyłam nowy dokument. CV. Zaczęłam od aktualizacji daty. Potem stanowisko. Specjalistka ds. sprzedaży B2B – niby nic, a znaczyło wszystko. Pod spodem wypunktowałam sukcesy, te prawdziwe, nie te wymyślone przez zespół. Dodałam ostatniego klienta jako przykład. Bez emocji, tylko fakty.
W głowie pojawiały się obrazy z przeszłości – jak to ja przejmowałam klientów po błędach Tomka, bo on „się nie wyrabiał”; jak to raz szef zapomniał mojego imienia podczas prezentacji dla zarządu i powiedział: „Ta dziewczyna od sprzedaży”. Pamiętam, że się wtedy uśmiechnęłam, jakbym uznała to za żart. A potem poszłam do łazienki i siedziałam w kabinie przez piętnaście minut, w ciszy, patrząc w podłogę. Były też inne momenty. Kiedy obiecywano awans, ale „na razie nie ma budżetu”. Kiedy ktoś inny dostawał premię, bo lepiej się sprzedawał na zebraniach. Kiedy znów ja robiłam, a oni odbierali gratulacje. I wtedy coś poczułam. Nie żal. Nie złość. Raczej chłodne zrozumienie. Że nikt mnie nie uratuje, jeśli nie zrobię tego sama. Nikt nie zauważy, jeśli się nie odezwę. I nikt nie doceni, jeśli pozwolę im dalej przypisywać sobie moje osiągnięcia.
Przecież jesteśmy jednym teamem
Nie mówiłam nikomu. Nie komentowałam ani tego maila od szefa, ani głupiego mema Tomka. Przestałam nawet zaglądać na czat zespołowy. Przez kilka dni robiłam swoje, uśmiechałam się lekko na korytarzu i sprawiałam wrażenie, że wszystko jest po staremu. Po godzinach wysyłałam aplikacje, umawiałam rozmowy, robiłam notatki o firmach. Pracowałam w ciszy – dokładnie tak, jak przez ostatnie lata. Z tą różnicą, że pierwszy raz robiłam to dla siebie. Któregoś ranka, czekając przy ekspresie, spotkałam Tomka. Przez chwilę patrzył na mnie uważnie, jakby chciał wyczytać z mojej twarzy, czy jestem zła. Potem zaśmiał się jak zawsze zbyt głośno.
– Mega wyszło z tym kontraktem, co nie? Zespół dał radę.
– Zespół nie miał z tym nic wspólnego – odpowiedziałam spokojnie.
– Oj tam, oj tam. Przecież jesteśmy jednym teamem – rzucił z tym swoim uśmiechem, który zawsze wyglądał trochę jak kpina.
Nie odpowiedziałam. Wzięłam kawę i wróciłam do biurka. W głowie mi nie dudniło, nie gotowało się we mnie jak kiedyś. Było cicho. Czułam spokój i coś jeszcze. Coś, co przypominało determinację. W środę miałam rozmowę rekrutacyjną. Pół godziny przed spotkaniem wyszłam z biura pod pretekstem wizyty u dentysty. Nie stresowałam się. Opowiadałam o sobie rzeczowo, z dystansem. Pytali, czemu chcę odejść.
– Potrzebuję miejsca, w którym praca naprawdę ma znaczenie. I w którym się to dostrzega – odpowiedziałam bez wahania.
Nie chciałam brzmieć gorzko, ale też nie zamierzałam udawać, że wszystko było w porządku. Już nie musiałam. Kiedy zamknęłam laptop, uśmiechnęłam się. Nie z radości, tylko z lekkiej ironii. Przez lata czekałam, aż ktoś mnie zapyta, czego ja właściwie chcę. I teraz mogłam to wreszcie powiedzieć.
Ja już podjęłam decyzję
W piątek rano poszłam do gabinetu szefa. Zapukałam, poczekałam, aż skinie głową. Podałam wypowiedzenie. Czytał przez chwilę, marszcząc brwi.
– Przecież byłaś zadowolona – powiedział w końcu.
– Nie. Po prostu byłam cicho.
Zamilkł. Zerknął jeszcze raz na kartkę, jakby tam miała być inna odpowiedź. Zaczął mówić coś o nowym projekcie, o szansie, o zaufaniu. Ale ja już wiedziałam, że to nie dla mnie.
– Doceniam, że chce pan ratować sytuację. Ale ja już podjęłam decyzję.
Wstałam. Drzwi zamknęły się za mną bezgłośnie. Wyszłam z budynku biura bez pośpiechu. Ulica była ta sama, szum samochodów ten sam, ale ja czułam, że coś się zmieniło. Nie byłam pewna, co dalej. Ale pierwszy raz od dawna nie czułam się obca w swojej własnej decyzji. Wstąpiłam do kawiarni na rogu. Barista spojrzał na mnie i od razu się uśmiechnął.
– Cappuccino z cynamonem, jak zwykle?
– Dziś podwójne. I na wynos.
Usiadłam przy oknie. Nie wiedziałam jeszcze, gdzie pójdę dalej. Ale wiedziałam już, czego nie chcę. I że nie wrócę do miejsca, gdzie musiałam się o wszystko upominać. Nie czułam triumfu. Nie odchodziłam z podniesioną głową, nie wyobrażałam sobie, że ktoś zawoła za mną „zostań”. Było raczej cicho. I może trochę smutno. Ale to był inny smutek niż wcześniej. Nie ten, który paraliżuje. Raczej ten, który mówi: „to już było”.
Po powrocie do domu nie rzuciłam się w wir planów. Pozwoliłam sobie usiąść na chwilę i nic nie robić. Myślałam o tym, ile razy czekałam, aż ktoś mnie zauważy, zamiast sama stanąć po swojej stronie. O tym, ile razy pozwoliłam, by moje milczenie tłumaczono zgodą. Nie byłam ofiarą. Po prostu zbyt długo ufałam, że lojalność wystarczy. Teraz się bałam. Ale ten strach nie był pusty. Był w nim kierunek. Przestrzeń. Możliwość. Nie wiedziałam, gdzie mnie to zaprowadzi, ale byłam gotowa to sprawdzić. Nie zrobiłam tego dla nich. I właśnie dlatego – tym razem – zrobiłam coś naprawdę ważnego. Dla siebie.
Julia, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez 16 lat pracy każdy mój dzień był jak kserokopia. Trochę minęło, nim zrozumiałem, że chcę od życia czegoś więcej”
- „Kurczowo trzymałem się posadki w firmie i robiłem innym pod górkę. Od początku grałem nieczysto i teraz mam za swoje”
- „Rzuciłam pracę w korpo, by gonić swoje marzenia. Dziś mój portfel świeci pustkami, a ja muszę przełknąć gorycz porażki”








