Nie jestem z tych, co siedzą cicho i przytakują wszystkiemu, co młodzi powiedzą. I nie zamierzam udawać, że wszystko mi się podoba, skoro tak nie jest. Wychowałam dwóch synów, dom utrzymałam, obiady gotowałam codziennie, a nie tylko w weekendy „jak się akurat chce”. Więc wiem, co mówię. Ale jak się odezwę, to od razu jestem „ta zła”. Teściowa–zołza. Bo dzisiejsze dziewczyny to by tylko chciały, żeby im przyklaskiwać i głaskać po głowie.

– Mamo, może byś tak nie komentowała wszystkiego? – mówi czasem mój starszy syn, a ja mam wtedy ochotę przypomnieć mu, że kiedy miał gorączkę w wieku trzech lat, to kto przy nim siedział? No właśnie.

A synowa? Cóż… Gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że to kobieta, która umie przypalić wodę na herbatę. Ale nie jestem złośliwa. Przynajmniej nie bardziej, niż sytuacja tego wymaga.

Tylko że ostatnio coś się zmieniło. Coś we mnie zakiełkowało. Może to przez wiek? Może przez to, że człowiek już nie chce się tyle kłócić.Nie chodzi o to, że nagle zaczęłam ją lubić. Po prostu... wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałam. A wszystko zaczęło się od jednego ciasta ze śliwkami.

To mnie kompletnie rozbroiło

Zaczęło się jak zwykle – od moich uwag, których, przyznaję, nigdy jej nie szczędziłam.

– Sól, kochanieńka, to się sypie do wody, zanim wrzucisz ziemniaki. Bo inaczej to nie przyprawione, tylko rozgotowane – mruknęłam, zaglądając do garnka, w którym coś bulgotało.

Synowa – czyli ta, co mówi do mnie „mamo” z takim napięciem, jakby się bała, że zaraz ją pogryzę – tylko westchnęła. Nie powiedziała nic. Nawet nie odwróciła się w moją stronę, tylko dalej mieszała w rondelku tym swoim plastikowym ustrojstwem.

– Mówisz coś? – zapytałam, niby mimochodem.

– Nie, mamo. Nic – odpowiedziała. Cicho, ale bez złości. I to mnie jakoś najbardziej zdziwiło.

Bo ja się spodziewałam, że jak zwykle wywróci oczami, zamknie się w łazience na kwadrans, a potem będzie się do mnie nie odzywać przez pół obiadu. Taki mamy system – ja coś powiem, ona się obraża, mój syn potem do mnie dzwoni, żebym „trochę zluzowała”. A ja i tak wiem swoje.

Tymczasem tego dnia, zaraz po obiedzie, bez słowa wyciągnęła formę do pieczenia, coś tam przykryła ściereczką i postawiła na kuchennym stole. Nic nie powiedziała. Nawet mnie nie spojrzała. Poszła do przedpokoju, założyła buty i tylko rzuciła przez ramię:

– Do zobaczenia, mamo.

Jakby nic się nie stało. Jakby nie było żadnej wojny. A na stole została blaszka. Wciąż ciepła. Z zapachem śliwek i masła. Nieprzyzwoicie domowa. Usiadłam i patrzyłam na to ciasto jak na coś, co mnie rozbraja. Jakby ktoś wyjął mi broń z ręki i powiedział: „To już niepotrzebne”.

To było niebo w gębie

Zanim jeszcze pokroiłam to ciasto, zdążyłam trzy razy obejść stół, jakbym czekała, aż ono samo się wytłumaczy. W końcu wyjęłam nożyk z szuflady – ten stary, z wyszczerbioną rączką, którym kiedyś kroiłam sernik na święta. Powolutku, niemal nabożnie, odkryłam ściereczkę.

Pachniało... obłędnie. Śliwką, wanilią i chyba też cynamonem. Czyli jednak umie. Potrafi coś zrobić. A tak robiła z siebie sierotkę, co nie odróżnia miksera od suszarki.

Zjadłam kawałek. Mały, na próbę. Był wilgotny, kruchy, taki... prawdziwy. I cholera, dobry. Ale oczywiście nie zamierzałam tego przyznać głośno. Jeszcze by pomyślała, że mnie ujęła. A ja mam swoją dumę, choćby i przyprószoną siwizną.

Następnego dnia, wracając z targu, zerknęłam na stół. Forma stała pusta. Pomyśłam, że szkoda, bo takie dobre było. Po południu, jakby nigdy nic, przyszła synowa z siatką w ręku.

– Dzień dobry, mamo. Upiekłam coś jeszcze, zostawię w kuchni – powiedziała, zdejmując buty.

– A to to wczoraj… To tak po prostu? – zapytałam, jakby mimochodem, nalewając sobie herbaty.

– Nie po prostu, mamo. Tak po… domowemu – odpowiedziała i uśmiechnęła się lekko. Bez wyższości. Bez ironii.

Jakby mówiła: „Ja wiem, że pani wszystko widzi. Ale może dziś obejdzie się bez krytyki”.

Zrobiło mi się głupio

Weszła do kuchni jak gdyby nigdy nic i zaczęła rozpakowywać torbę. Pochylała się nad siatką z tą swoją zwykłą miną – ani radosną, ani naburmuszoną. Taka, jakby przyszła do mnie z obowiązku. Ale z torby wyciągnęła tartę z jabłkami, która pachniała lepiej niż moja szarlotka.

– Wzięłam z przepisu babci. Może spróbujesz później, jak wystygnie – rzuciła, stawiając ciasto na stole.

– Babci? – zmrużyłam oczy. – Tej od strony twojej matki?

– Tak. Jabłecznik na kruchym spodzie to była jej specjalność. Pomyślałam… że może mama też taką kiedyś jadła. Może będzie smakować znajomo.

Zrobiło mi się głupio. Tak po prostu. Bo rzeczywiście – pamiętałam takie ciasto. Kiedyś, dawno temu, na jakimś imieninowym stole. I pamiętałam też, jak wtedy powiedziałam do synowej coś w stylu: „To ciasto to jedyne, co się twojej rodzinie naprawdę udało”. Bo ja czasem mówię szybciej, niż myślę.

– Upiekłaś ją specjalnie? – zapytałam, trochę niepewnie.

– Tak. Ale nie po to, żeby się przypodobać. Raczej… żeby pokazać, że się staram. Nawet jak się nie zawsze uda.

Usiadłam ciężko i popatrzyłam na nią. Nie uciekała wzrokiem. Zamilkłyśmy, ale tym razem to była inna cisza. Nie jak mur, tylko jak ściana, w której ktoś zrobił pierwszą wyrwę.

Masz może jeszcze ten przepis? – zapytałam w końcu.

Uśmiechnęła się.

– Mam, mamo. W torbie.

Coś się zmieniło

Następnego dnia nie powiedziała nic o cieście, przepisie ani nawet o pogodzie. Przyszła, zdjęła płaszcz, podwinęła rękawy i zaczęła obierać ziemniaki. Jakby była u siebie. A przecież jeszcze tydzień temu stawała w progu jak na przesłuchaniu.

Stałam chwilę, oparta o framugę i patrzyłam, jak kroi. Nożem, który zawsze krytykowałam.

– To ten tępy, mamo. Ale jakoś mi lepiej nim wychodzi – rzuciła przez ramię, jakby czytała w moich myślach.

– Pewnie, że lepiej. Jak się człowiek uprze na złe narzędzia, to potem wszystko idzie pod górkę – mruknęłam, ale bez jadu. Tak, żeby było. Bo przecież nie będę nagle milczeć jak zaklęta. Zachichotała, ale tak prawdziwie. Nie złośliwie.

– Tak, mamo. Ale ja się uczę. Tylko niech mi mama czasem nie przerywa w połowie. Ja się wtedy gubię.

– A skąd ja mam wiedzieć, kiedy jesteś w połowie? – odpowiedziałam z udawaną surowością.

– No… jak już przestaję kląć pod nosem, to znaczy, że końcówka.

Zamrugałam. Bo jeszcze niedawno nawet „dzień dobry” mówiła tak, jakby miała zamiar przeprosić, że przyszła. A teraz rzuca żartem, obiera kartofle i zostaje na obiad. Usiadłyśmy przy stole. Razem.

– Mamo, chcesz spróbować tej nowej zapiekanki z cukinią?

Zawahałam się. Bo ja nie lubię nowości. Ale coś mnie tknęło.

– Dawaj. Tylko jeśli będzie niedobra, to nie licz, że powiem „dobre”.

– Wystarczy, że nie powiesz „co to za ciapa” – uśmiechnęła się.

I tak zaczęło się coś, co trudno nazwać. Bo to jeszcze nie była przyjaźń. Ale już nie była wojna.

Spędzałyśmy razem więcej czasu

To było w środę. Pogoda taka nijaka – ani jesień, ani zima. Siedziałam z herbatą przy oknie i słuchałam, jak kapie z rynny. Nagle drzwi się otworzyły. Bez pukania. Bo teraz już nie pukała.

– Mamo, mogę na chwilę? – zapytała tylko z przedpokoju.

– No przecież weszłaś. Po co pytać?

– Wzięłam ze sobą jabłka. Myślałam, że może coś byśmy razem upiekły. Tę tartę, wiesz… babciną.

Spojrzałam na nią z ukosa. Miała w rękach ciężką torbę. Na oko z 2 kilogramy szarej renety. I to nie z supermarketu. Z bazaru. Czyli się postarała.

– Razem? – powtórzyłam, niby obojętnie.

– Tak, mamo. Ale jak wolisz sama, to ja poczekam przy stole.

Pokiwałam głową i wstałam.

– No dobrze. Ale mąkę to sypię ja. Bo jak ty ją sypiesz, to potem zakalec. A zakalec to hańba.

– Zgoda – zaśmiała się.

W kuchni pachniało masłem i cynamonem. Pracowałyśmy w milczeniu, ale nie tym sztywnym. Takim domowym. Ona mieszała nadzienie, ja ugniatałam ciasto.

– Mamo, a robiłaś kiedyś szarlotkę z kruszonką?

– A jakże. Ale potem przestali jeść. To i nie robiłam.

– To może jutro zrobię ja. Dla odmiany. A mama… tylko skomentuje. Jak zawsze.

Spojrzałam na nią. Miała mąkę na nosie. I chyba już nie chciałam jej poprawiać. Ani ciasta, ani jej.

– Zobaczymy, czy zasłużysz.

– To byłby dla mnie komplement.

Tego dnia zjadłyśmy po dwa kawałki. Bez słowa o smaku. Ale obie wiedziałyśmy, że tym razem wyszło naprawdę dobrze.

Coraz częściej się uśmiecham

Nie wiem, co się właściwie zmieniło. Czy to ja zmiękłam, czy ona przestała grać sierotkę. A może po prostu przestałyśmy traktować siebie jak przeciwniczki w finale jakiegoś turnieju o względy mojego syna.

Teraz przychodzi w środy i soboty. Nie zawsze coś piecze. Czasem tylko zrobi herbatę, usiądzie i milczy. A ja nie pytam, czemu nic nie mówi. Bo nie trzeba.

– Mamo, chcesz zagrać w warcaby? – spytała któregoś dnia, wyciągając ze swojej torby starą planszę.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł – odparłam złośliwie. – Złość po porażce podobno źle wpływa na trawienie.

– Przyniosłam herbatkę z melisy. Działa cuda – puściła mi oko.

I tak sobie siedzimy. Nie jak matka i synowa. Raczej jak dwie kobiety, które mają za sobą kilka starć i teraz wolą zjeść coś słodkiego niż skakać sobie do oczu.

Nie wiem, kiedy zaczęłam na nią mówić po imieniu, chociaż w głowie wciąż mam ten ton „ta od mojego syna”. Ale już nie mówię tego z jadem. Raczej z czymś, co przypomina… uznanie.

Czasem nie trzeba rozmowy. Czasem wystarczy ciasto zostawione na stole i dobre chęci. Bo jeden gest, jeśli wykonany szczerze, może zastąpić całą litanię wyjaśnień.

A ja? Wciąż komentuję. Ale coraz częściej z uśmiechem. I – o zgrozo – coraz częściej mam ochotę powiedzieć: „Dobre”.

Urszula, 76 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: