Mam na imię Kamila. Mam czterdzieści lat i mieszkam sama, w bloku z wielkiej płyty, w mieszkaniu po rodzicach. Pracuję zdalnie jako korektorka tekstów i większość moich dni wygląda podobnie – kawa, komputer, kilka telefonów do klientów. Z ludźmi rozmawiam głównie przez e-mail. Święta? Od lat tylko z nazwy. Od kiedy umarli rodzice, obiecuję sobie, że „tym razem coś zmienię”, ale zawsze kończy się tak samo – catering z barszczem w plastikowym pojemniku, koc, herbata i rosnące poczucie, że świat się bawi, a ja nie mam biletu wstępu.

Nauczyłam się być sama

Nie mam dzieci, nie mam rodzeństwa. Przyjaciółki się porozjeżdżały, mają swoje życia, swoje problemy. Czasem ktoś napisze: „Wesołych, Kamila!”, ale to jak wrzucić kamień do studni. Nikt nie czeka na odpowiedź. Za ścianą mieszka starsza pani. Helena. Nigdy nie rozmawiałyśmy, poza uprzejmym „dzień dobry”. Wiem tylko, że podlewa kwiaty na klatce i często coś nuci, nawet gdy nie ma ku temu okazji. Przez ścianę czasem słychać, jak śpiewa kolędy – sama, łagodnym głosem. I wtedy ta cisza u mnie boli jeszcze bardziej.

U mnie w święta dzieciństwa nie było kolęd, ani śmiechu. Ojciec krzyczał, a matka milczała. Pamiętam, jak siedzieliśmy przy stole, jakbyśmy wszyscy musieli odegrać jakąś sztukę. Talerze, opłatek, „Cicha noc” z radia – a ja tylko liczyłam, kiedy to się skończy. Czasem wydawało mi się, że nawet karp boi się odezwać.
I może dlatego teraz, gdy już nikt nie krzyczy, czuję, że czegoś brakuje. Nawet jeśli to coś było złamane.

To był zwykły grudniowy wtorek, tuż po czternastej. Właśnie skończyłam poprawiać artykuł o tym, jak „współczesne społeczeństwa zapominają o duchowości świąt”. Paradoks tak głośny, że aż chciało mi się śmiać. Zamknęłam laptopa i wtedy usłyszałam pukanie. Nie spodziewałam się nikogo. Zamarłam na chwilę, jakby dźwięk sam miał zniknąć, jeśli się nie ruszę. Ale po chwili zapukało znowu – cicho, rytmicznie. Otworzyłam drzwi ostrożnie. Stała tam pani Helena. W szarym swetrze, z rozczochranymi siwymi włosami i... talerzem w rękach.

Zawsze robiłam dla dwóch osób – powiedziała, jakby to było najoczywistsze na świecie. – Proszę, pani Kamilo. Pierogi z kapustą i grzybami na święta. Trzeba je tylko podsmażyć.

Zaskoczyło mnie to bardziej, niż bym się spodziewała. Stałam w drzwiach w dresie, bez makijażu, z lekko tłustymi włosami i kompletnym brakiem słów.

– To… bardzo miłe – wykrztusiłam w końcu. – Nie wiem, co powiedzieć.

– To nie trzeba nic mówić – uśmiechnęła się. – Tylko zjeść. Dawniej był mój mąż, potem syn. Teraz… zostały pierogi.

Patrzyłam, jak odchodzi w stronę swojego mieszkania. Kiedy zamknęła drzwi, zostałam z talerzem w rękach i dziwnym ściskiem w gardle. Wróciłam do kuchni. Ułożyłam pierogi na talerzu, jakby to był jakiś rytuał. Pachniały domem i ciepłem. Zaczęłam myśleć, w jaki sposób mogę się za to odwdzięczyć.

Musiałam coś wymyślić

Przez kolejne dni pierogi chodziły za mną jak echo. Myślałam o pani Helenie częściej, niż chciałam się przed sobą przyznać. O tym, jak pewnym gestem wyciągnęła w moją stronę talerz, jakby to było coś oczywistego. Jakbyśmy znały się od lat. W sobotę obudziłam się wcześniej niż zwykle. Za oknem sypał lekki śnieg, a ja długo siedziałam z kubkiem kawy, gapiąc się na sąsiednie balkony, zastanawiając się, co robią ludzie, którzy mają do kogo zadzwonić w święta.

Potem zaczęłam pisać SMS-a: „Dzień dobry pani Heleno. Dziękuję raz jeszcze za pierogi. Były pyszne. Jeśli miałaby pani ochotę, może spędziłybyśmy Wigilię razem?

Skasowałam, a potem napisałam jeszcze trzy wersje – każda brzmiała niezręcznie albo za oficjalnie. W końcu tylko patrzyłam na ekran, aż telefon się wygasił. Po południu wyszłam do sklepu. Mijałam stoisko z pierniczkami, minęłam stroiki, ale potem coś mnie ruszyło i się zawróciłam. Wieczorem, z duszą na ramieniu, stanęłam pod drzwiami sąsiadki. W dłoniach trzymałam pierniczki i stroik, jakby to miało mnie bronić przed możliwą odmową. Z mieszkania dobiegała kolęda – cicho, z radia. Zanim zdążyłam się rozmyślić, zapukałam. Drzwi otworzyły się niemal od razu.

– Pani Kamila? – zapytała zaskoczona.

– Ja… chciałam zapytać… czy może chciałaby pani spędzić Wigilię razem? U mnie? Nic wielkiego, barszcz, opłatek…

Przez chwilę tylko patrzyła na mnie. Potem uśmiechnęła się cicho.

– Pani Kamilo… to byłby dla mnie zaszczyt.

A mnie ogarnęła ulga tak duża, że aż się uśmiechnęłam. „Nie wiedziałam, że takie proste słowa mogą brzmieć jak wyznanie” – pomyślałam, wracając do mieszkania.

Wigilia nadeszła jakoś szybciej

Tym razem nie zamówiłam cateringu. Pierwszy raz od lat wzięłam urlop na dzień przed świętami. Wyszłam na targ, kupiłam czerwone buraki, grzyby, świeży chleb. W sklepie spożywczym pani przy kasie zapytała: – Coś specjalnego, że takie zakupy?

Nie wiedziała, że to moje pierwsze prawdziwe święta. Uśmiechnęłam się tylko i skinęłam głową. Przygotowanie wszystkiego zajęło mi pół dnia. Barszcz pachniał mocno czosnkiem i majerankiem, śledzie marynowały się w cebuli, a na stole położyłam biały obrus, który mama zawsze wyciągała tylko na święta. Leżał w szafie od jej pogrzebu. Kilka minut po siedemnastej usłyszałam pukanie. Pani Helena ubrana była elegancko – w granatową sukienkę i długi sweter. W rękach niosła nowy talerz pierogów, ułożonych jak równo od linijki.

– Bo nie wiadomo, które będą lepsze – powiedziała, mrugając z uśmiechem.

Usiadłyśmy. Dzielenie się opłatkiem było niezręczne – żadna z nas nie robiła tego od lat. Ale potem wszystko się rozluźniło. Śmiała się, że barszcz mam jak z restauracji, ja chwaliłam jej pierogi. Przypomniałyśmy sobie o dawnych zwyczajach – o łuskach karpia w portfelu, o zostawianiu miejsca dla zbłąkanego gościa.

– Mój mąż zawsze mówił, że najważniejsze to nie być samemu – powiedziała. – Nawet jeśli to ktoś, kogo zna się dwa tygodnie.

– Moi rodzice byli razem, ale ja i tak zawsze czułam się samotna – odpowiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Spojrzała na mnie łagodnie: – To nie obecność czyni rodzinę – powiedziała cicho.

A mnie nagle zrobiło się ciepło. Jakby ktoś zgasił wewnętrzny przeciąg, który hulał przez ostatnie lata.

Spędziłyśmy razem cały wieczór

Po kolacji nie chciałam, żeby wychodziła od razu. Zaparzyłam herbatę malinową, z miodem i usiadłyśmy na kanapie, z nogami podwiniętymi jak dwie dziewczyny na nocowance. Pani Helena patrzyła przez chwilę na choinkę, którą udekorowałam z zaskakującym zaangażowaniem, jakby nie była z drugiej ręki i nie brakowało jej kilku igieł.

– Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę siedzieć u kogoś przy choince – powiedziała, jakby do siebie.

Zamilkłyśmy, ale w tej ciszy było coś miękkiego. Może to właśnie była bliskość. Nie wiem, co mnie pchnęło do mówienia. Może herbata, może ta cisza, może jej spokój.

– U nas w domu nigdy nie było prawdziwych świąt – zaczęłam. – Ojciec w Wigilię potrafił wrócić o pierwszej w nocy, jakby chciał nas ominąć. A jak już wrócił wcześniej, to wolałam, żeby jednak nie przychodził. Mama siedziała przy stole jak cień. Cała gra toczyła się między talerzami – żeby nic nie powiedzieć, nie spojrzeć za długo. Myślałam, że samotność jest lepsza niż udawanie rodziny.

Czasem trzeba przeżyć jedno, żeby docenić drugie – odpowiedziała cicho Pani Helena.

Nie płakałam. Może dlatego, że ona nie patrzyła na mnie jak na kogoś biednego. Patrzyła tak, jakby dobrze znała ten stan. Nie przerywała, nie oceniała., po prostu była obok. Poczułam się, jakbym wróciła z bardzo dalekiej podróży, a podróż ta miała tylko kilka metrów. Z mieszkania 43 do 45.

Obudziłam się wcześniej niż zwykle

Następnego ranka za oknem sypał śnieg – prawdziwy, puszysty, jak z kartki świątecznej, którą kiedyś dostałam od kogoś, kto już dawno o mnie zapomniał. Ale tym razem nie czułam pustki. Żadnego ciężaru w klatce piersiowej, żadnego ścisku w żołądku. W kuchni unosił się jeszcze zapach barszczu i śledzi, a na stole stały dwie nieumyte filiżanki – jak ślad po czymś, co naprawdę się wydarzyło.

Wzięłam kartkę, długopis i napisałam: „Dziękuję za wspólne święta. Jeśli pani pozwoli – za rok też ugotuję barszcz.” Nie chciałam się narzucać. Ale też nie chciałam, żeby to było tylko jedno popołudnie w życiu. Zostawiłam kartkę na wycieraczce, przy jej drzwiach, obok talerza, który wieczorem starannie umyłam. Wróciłam do siebie. Przez chwilę chodziłam po mieszkaniu bez celu, aż w końcu zaparzyłam kawę i usiadłam przy oknie. Patrzyłam na śnieg, który bezgłośnie przykrywał rzeczy – stare auta, śmietniki, obojętność.

Po godzinie usłyszałam delikatne szuranie za drzwiami. Wyszłam na klatkę. Na moich drzwiach wisiała karteczka, przyklejona taśmą klejącą: „A ja pierogi. Dla dwóch więcej, jak zawsze.” Stałam w tych drzwiach dłuższą chwilę i śmiałam się. Tak po prostu. Cicho, ale szczerze. Nie wiem, co będzie za rok, ale dziś, 25 grudnia, czułam, że nie jestem już sama.

Coś się we mnie zmieniło

Te święta mnie jakoś odmieniły. Niby wciąż jestem Kamila, mam czterdzieści lat, mieszkam w bloku i pracuję zdalnie, ale czuję się kimś innym. Nie wydarzył się cud, nie zakochałam się nagle, nie zmieniłam trybu życia, ale coś się przesunęło. Jakby ta pustka, która przez lata zajmowała całe moje wnętrze, zrobiła miejsce dla kogoś jeszcze.
To, co się wydarzyło, było małe. Talerz pierogów, kilka ciepłych słów i zwyczajna obecność. I może właśnie z takich drobnych rzeczy buduje się coś, co przypomina dom.

Nie mam już złudzeń – nie wrócą dzieciństwo ani ci, którzy powinni wtedy mnie chronić. Ale może to nie znaczy, że wszystko już przepadło. Może rodzina to nie ci, którzy cię urodzili, tylko ci, którzy cię widzą, nawet przez drzwi sąsiedniego mieszkania. Z panią Heleną nie rozmawiamy codziennie. Czasem mijamy się w sklepie, czasem zostawiamy sobie coś pod drzwiami – słoik ogórków, kilka kawałków ciasta. To wystarcza.

Wiem, że nie rozwiąże wszystkich swoich problemów, ale wiem też, że są ludzie, którzy nie pytają „co u ciebie?”, tylko przynoszą pierogi i zostają na herbatę. Zawsze myślałam, że święta są dla ludzi z rodziną, z gwarem przy stole i dziećmi, które śpiewają kolędy. A teraz wiem, że są też dla mnie, bo jedna osoba potrafi sprawić, że czujesz się jak człowiek. Nawet jeśli to tylko sąsiadka z pierogami.

Kamila, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: