Z boku wyglądało to wszystko jak szczęśliwa, poukładana rodzina. On – Marek – solidny, z zawodu inżynier, konkretny. Ja – Magda – nauczycielka angielskiego, matka dwójki dzieci. Dom z ogródkiem, kot, wakacje nad morzem, obiady o siedemnastej. Gdy ktoś pytał, jak się układa, mówiłam: „W porządku”. Nie umiałam inaczej. Ale w środku byłam jak wygasłe ognisko – nic, tylko popiół i chłód.

Przy kolacji milczeliśmy. Jeśli już rozmawialiśmy, to o tym, kto odbierze dzieci, kiedy jest wywiadówka, czy zamówić węgiel na zimę. Bywały dni, kiedy nie padało między nami ani jedno ciepłe słowo. A najgorsze było to, że Marek zdawał się tego nie zauważać. Albo nie chciał.

Czułam, jak znikam. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Jakby ktoś codziennie odcinał mi kawałek po kawałku – radość, nadzieję, kobiecość. Aż któregoś dnia powiedziałam do siebie na głos: „Nie tak miało wyglądać moje życie”.

Filip pojawił się nieoczekiwanie. Poznałam go na konferencji metodycznej. Przed wyjazdem Marek powiedział tylko: „Znowu się gdzieś wybierasz?”. Filip słuchał. Patrzył. Dotykał mojej dłoni tak, jak nikt wcześniej. I nagle poczułam, że żyję. Że jeszcze mogę być „jakaś”.

– Kochanie, jeszcze godzina i będę u ciebie – powiedział mi kiedyś przez telefon.

– Nie wierzę, że to mówisz – szepnęłam.

– A ja nie wierzę, że tak długo byłaś sama.

Obiecywał wiele. Mówił o nowym życiu. Ja... chciałam mu wierzyć. Ale nie o niego chodziło. Chodziło o mnie. Wieczorem, przy kolejnej kolacji, Marek zapytał beznamiętnie:

– Zrobisz herbatę?

Wstałam. Zrobiłam. Ale tej nocy nie mogłam zasnąć.

Powiedziałam mu prawdę

Wiedziałam, że muszę mu powiedzieć. Nie było już odwrotu, nie po tym, co wydarzyło się tydzień wcześniej, kiedy po raz pierwszy spędziłam noc z Filipem. Czułam się winna, ale nie w sposób, który mnie niszczył. Raczej jak ktoś, kto zrobił coś z desperacji, bo nie mógł już dłużej milczeć. Usiadłam przy stole w kuchni, tuż naprzeciwko Marka, który kończył kolację. Łyżka cicho uderzała o dno talerza.

– Muszę ci coś powiedzieć – powiedziałam, patrząc mu prosto w twarz.

Nie podniósł wzroku. Odłożył łyżkę, otarł usta serwetką i dopiero wtedy spojrzał na mnie z chłodnym spokojem.

– Mów.

Zadrżały mi ręce, więc ścisnęłam palce w pięści na kolanach. Bałam się, że zaraz się rozpłaczę, ale łzy nie przyszły. Może już wtedy wypłakałam wszystko.

Spotykam się z kimś. Od jakiegoś czasu.

Przez chwilę milczał. Wydawało mi się, że zaraz się roześmieje, tak jak czasem robił, gdy mówiłam coś, czego nie rozumiał. I rzeczywiście, zaśmiał się. Krótko, pusto.

– Co ty wygadujesz? – mruknął, wciąż z tym samym wyrazem twarzy.

– Nie żartuję. To prawda.

Talerz zadzwonił, kiedy gwałtownie odsunął go od siebie.

A dzieci? A dom? – zapytał, jakby wymieniał zakupy z listy.

Nie odpowiedziałam.

Co ludzie powiedzą? – dodał.

Zrobiło mi się zimno. Powtarzałam w myślach jego słowa, ale żadne nie brzmiało jak pytanie o mnie. Nie zapytał, dlaczego. Nie zapytał, co się ze mną dzieje, co czuję, czy jeszcze możemy coś zmienić. Siedziałam tam, jego żona, matka jego dzieci, z sercem w strzępach, a on martwił się tym, co powiedzą sąsiedzi.

– A ty co powiesz? – spytałam. – Ty sam, od siebie. O tym, jak od lat jesteśmy obok siebie, jak nie zauważyłeś, że ja już dawno zniknęłam?

Spojrzał na mnie tak, jakby mówił do obcej osoby.

– Przesadzasz. Wymyślasz dramaty. Życie to nie bajka. Każdy ma swoje obowiązki.

Nie wytrzymałam. Wstałam. Chciałam trzasnąć drzwiami, krzyknąć, coś zniszczyć, ale nie zrobiłam nic z tych rzeczy. Stałam nad nim, oddychając ciężko, i nagle poczułam, że naprawdę jesteśmy już po dwóch różnych stronach czegoś, co kiedyś miało być wspólne.

– Małżeństwo nie powinno być obowiązkiem – powiedziałam. – A ja nie jestem własnością ani twoją, ani tego domu, ani tych ludzi, których opinii tak się boisz.

Odwróciłam się i wyszłam do drugiego pokoju. Nie dlatego, że chciałam uniknąć dalszej kłótni. Tylko dlatego, że nie chciałam już więcej słuchać.

Nie wiedziałam, czego chcę

Nie mogłam spać. Wpatrywałam się w ciemność tak długo, aż oczy zaczęły mnie piec. Marek nie wszedł do pokoju ani razu. Nie próbował porozmawiać. Jakby uznał, że temat został zamknięty. Może w jego świecie wszystko już było jasne – ja zawiniłam, on miał prawo się obrazić i odtąd milczeć.

Wstałam nad ranem, kiedy dom jeszcze spał. Ubrałam się po cichu, bez makijażu, bez planu. Po prostu wyszłam. Wzięłam tylko telefon i klucze. Nie wiedziałam, dokąd idę. Nie miałam pojęcia, gdzie chcę być. Przeszłam kilka ulic, potem kolejne. Zatrzymałam się na chwilę pod piekarnią, ale zapach chleba wywołał tylko mdłości. Szłam dalej.

Zadzwoniłam do Filipa. Raz, drugi. Za trzecim razem włączyła się poczta.

– Hej... – zaczęłam mówić, ale głos mi się załamał. – Nieważne. Oddzwoń, jeśli chcesz.

Usiadłam na schodach przy wejściu do jakiegoś bloku. Nogi miałam ciężkie, głowę pustą. Pomyślałam, że przecież nie mam się gdzie podziać. Że nikt nigdzie na mnie nie czeka. Że zostawiłam dom, ale nie byłam w nim szczęśliwa. Zostawiłam Marka, ale on mnie nigdy nie miał.

Jakiś starszy mężczyzna przechodził obok i spojrzał na mnie niepewnie. Zwolnił kroku.

– Wszystko w porządku, prozę pani? – zapytał ostrożnie.

– Nie – odpowiedziałam i spojrzałam gdzieś poza niego, jakby jego pytanie było z innego świata.

Nie czekałam, co powie dalej. Wstałam i odeszłam. Czułam, że zaraz się przewrócę, ale nie chciałam, żeby ktoś mnie dotykał, pocieszał, zadawał pytania. Przez chwilę chodziłam bez celu, a potem usiadłam na przystanku. Długo wpatrywałam się w rozkład jazdy, jakby coś miał mi podpowiedzieć. Przyjechał autobus. Wsiadłam i jechałam bez planu, tylko po to, żeby nie stać w miejscu. Mijane ulice były jak tło do czyjegoś innego życia.

Wysiadłam po kilkunastu minutach, przy jakimś osiedlu, którego nie znałam. Telefon milczał. Nie dostałam żadnej wiadomości od Filipa. Nawet nie oddzwonił. Przeszło mi przez myśl, że może spał. Może nie miał zasięgu. Może uznał, że to przesada. A może po prostu się przestraszył.

Spojrzałam na swoje odbicie w szybie kiosku. Zmarznięta, z rozmazanym tuszem, w płaszczu, który kiedyś bardzo lubiłam. Zastanawiałam się, jak długo można żyć nie wiedząc, kim się jest. Jak długo można trwać w rozkroku między tym, co się powinno, a tym, czego się pragnie.

Wróciłam do domu, kiedy słońce wschodziło. Drzwi były otwarte, Marek pewnie już wyszedł. Weszłam do kuchni. Na stole stała niedopita kawa, jego filiżanka. Siadłam naprzeciwko, jakbym chciała coś do niej powiedzieć. Ale jedyne, co miałam w głowie, to jedno zdanie: to nie Marek mnie stracił. To nie Filip mnie zawiódł. To ja nie wiem, czego chcę.

Nie wrócę do tego, co było

Wróciłam do domu o świcie. Marek jeszcze spał. Weszłam cicho do kuchni, usiadłam przy stole i patrzyłam na swoje dłonie, jakby nie należały do mnie. Z trudem oddychałam. Wiedziałam, że nie wrócę do Filipa. Nie dlatego, że się nie odezwał. Po prostu już nie wierzyłam, że on mógłby dać mi coś, czego sama nie potrafię sobie dać.

Popatrzyłam w kierunku sypialni. W głowie usłyszałam swój własny głos: „Wiesz co, Marek? To nigdy nie chodziło o niego. Chodziło o mnie. O to, że się nie da żyć tylko dla innych”. Z pokoju dobiegł dźwięk kroków. Marek wszedł, podrapał się po głowie i beznamiętnie zapytał:

– Już wróciłaś?

Przytaknęłam, nie patrząc na niego. Wziął szklankę wody i wyszedł bez słowa. Znowu. Wtedy poczułam, że muszę podjąć decyzję. Nie miałam jeszcze planu, ale wiedziałam jedno: nie wrócę do tego, co było.

Powiedziałam dzieciom, że wyprowadzam się na jakiś czas. Starsze zapytało: „Ale wrócisz, prawda?”, młodsze przytuliło się bez słowa. Nie umiałam im odpowiedzieć, nie chciałam kłamać. Tylko pogłaskałam ich po głowach, jakbym chciała przełożyć rozmowę na inny dzień, który być może nigdy nie nadejdzie.

Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i przeniosłam się do znajomej. Ma małe mieszkanie, ale dała mi kąt. Powiedziała: „Nie wiem, czy dobrze robisz, ale wiem, że długo milczałaś. Może teraz pora posłuchać siebie”.

W pierwszym tygodniu byłam jak cień. Chodziłam po mieszkaniu, jadłam byle co, przewracałam się w nocy z boku na bok. Czułam, że zrobiłam krok, którego nie da się już cofnąć, ale każdy kolejny wydawał się jeszcze trudniejszy. Marek nie dzwonił, nie pisał. Nie próbował mnie zatrzymać.

W piątek wieczorem usiadłam naprzeciwko mojej przyjaciółki i powiedziałam wprost:

Nie wiem, czy dobrze zrobiłam.

– Nikt nie wie. Ale wreszcie zrobiłaś coś dla siebie – odparła cicho.

Zaczęłam terapię. Pierwsze spotkanie było pełne milczenia. Siedziałam naprzeciw kobiety, która patrzyła na mnie spokojnie i nie oceniała. Powiedziała tylko: „Zacznijmy od tego, kim jesteś. Bez ról, bez etykiet”. Nie umiałam odpowiedzieć.

W końcu byłam wolna

Z Filipem spotkałam się w kawiarni, do której kiedyś mnie zaprosił. Przyszedł spóźniony, z tym samym uśmiechem, który kiedyś koił każdy mój lęk. Wstał, pocałował mnie w policzek, jakby między nami nie wydarzyło się nic istotnego.

– Dobrze wyglądasz – powiedział, siadając naprzeciwko.

Jestem zmęczona – odpowiedziałam szczerze. – Trochę się działo.

Milczał przez chwilę, po czym dodał:

– Przepraszam, że nie odezwałem się tamtej nocy. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Wiem – skinęłam głową. – Ale to nie o to chodzi. Nie jestem tu po to, żeby robić ci wyrzuty.

Pochylił się, jakby chciał coś dodać, ale nie miał odwagi. Dokończyłam za niego:

Nic z tego nie będzie... nie jestem już tą samą kobietą.

Wzruszył ramionami i upił łyk kawy. Nie pytał, czy jeszcze się zobaczymy. Może wiedział, że to był nasz koniec. Wyszłam pierwsza. Na ulicy wciągnęłam głęboko powietrze. Nie czułam radości ani smutku. Tylko coś na kształt ulgi.

Mieszkanie znalazłam w starej kamienicy, z wysokimi sufitami i skrzypiącą podłogą. Nie urządziłam się od razu. Przez kilka pierwszych dni siedziałam na podłodze, z kubkiem w dłoni, słuchając ciszy, która po raz pierwszy nie bolała. Dzieci odwiedzały mnie w weekendy. Przychodziły z plecakami, z pytaniami. Czasem płakały, czasem się śmiały. Marek był jak cień – obecny, ale daleki. Nie próbował naprawiać niczego, co zniszczył przez lata.

Ludzie gadali. O mnie, o nas, o tym, co powinnam, a czego nie. Na początku mnie to przygniatało. Potem zaczęło śmieszyć. Z czasem przestałam słuchać. Któregoś wieczoru, siedząc przy oknie, patrzyłam, jak miasto zasypia. Trzymałam w dłoniach ciepły kubek i mówiłam do siebie, jakbym czytała list, którego nikt nie wysłał:

– Nie jestem szczęśliwa. Jeszcze nie. Ale jestem wolna.

I po raz pierwszy ta wolność nie bolała.

Magdalena, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: