Kiedyś śmiałam się z jego żartów do rozpuku. Dziś, gdy myślę o nich, zaciskam zęby. Mieszkam teraz sama, w dwupokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze. Długo nie mogłam się przyzwyczaić do tej ciszy – takiej, której nie zakłóca dźwięk jego telefonu ani jego suchy śmiech. Ale potem zrozumiałam, że ta cisza to luksus. Bo nie muszę już nikogo przekonywać, że coś mnie boli. Mogę po prostu... płakać. I już nie muszę się z tego tłumaczyć.

Czasem, kiedy wracam do domu, włączam radio, ale nie dla muzyki. Dla głosu. Dla czegokolwiek, co nie jest moimi myślami. Choć i tak najczęściej kończę z kieliszkiem wina na balkonie, patrząc na ludzi i zastanawiając się, ilu z nich też się uśmiecha tylko z przyzwyczajenia.

To co, żałujesz? – zapytała Marta ostatnio. Siedziałyśmy u mnie, przy kuchennym stole. Dwie lampki czerwonego, trzy puste talerze po pizzy.

– Czego? Że się rozwiodłam?

– Mhm. Czasem się zastanawiam, czy… no wiesz. Może mogłaś spróbować jeszcze raz. Albo... coś zmienić?

– Ja próbowałam. Przez lata. Tylko on nie zauważył, że już nie mam siły się śmiać z tych wszystkich „żarcików”. A potem przestał zauważać, że w ogóle przestałam się śmiać.

– Może nie umiał inaczej? – Marta próbowała być dyplomatką, jak zawsze.

– Może. Ale to już nie mój problem – wzruszyłam ramionami, ale potem szybko dodałam: – Sorry. Nie chcę wyjść na nieczułą, ale... ja naprawdę nie chcę już myśleć o nim jak o kimś, kogo muszę tłumaczyć.

Wtedy Marta złapała mnie za rękę.

– To opowiedz mi wszystko – powiedziała. – Tak jak było naprawdę.

Więc opowiadam.

Nie było mi do śmiechu

– Ładnie wyglądasz… jak na babcię z podstawówki – rzucił Tomek, kiedy weszłam do przedpokoju.

Zakręciłam się wokół własnej osi, udając, że się śmieję. Że mnie to nie rusza. Że jego żart nie boli.

– Aż tak źle? – zapytałam, próbując żartować razem z nim.

– No nie wiem… Te falbanki. Jeszcze tylko kocyk i termos, i można jechać do sanatorium – mrugnął.

On zawsze „żartował”. Zawsze „miał taki styl”. I ja zawsze „nie miałam dystansu”. Pocałował mnie w czubek głowy, jakby właśnie mnie pochwalił. A ja uśmiechałam się jak idiotka, czując, jak wewnątrz kurczę się do rozmiarów zapałki. Poszłam do łazienki niby poprawić makijaż, ale tak naprawdę – żeby tam, w ciszy, pozwolić jednej łzie popłynąć. Tylko jednej. Więcej nie, bo rozmazałyby tusz. Spojrzałam na siebie w lustrze.

– Może faktycznie przesadzam – powiedziałam do odbicia. – Przecież on tak zawsze. Przecież zawsze mnie rozśmieszał. Przecież to tylko żart.

Tylko że od jakiegoś czasu te żarty zostawały ze mną na dłużej. Wracały w głowie, rozrastały się jak pleśń na chlebie. Tylko że nikt jej nie widzi, dopóki nie zajrzy do środka. Zmyłam rozmazany eyeliner. Wzięłam głęboki oddech. Uśmiechnęłam się – ćwiczonym, wyuczonym grymasem. I wyszłam.

– Gotowa? – zapytał Tomek, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Tak. Gotowa – odpowiedziałam.

Ale nie byłam. Już od dawna nie byłam.

Robiłam dobrą minę do złej gry

– No i wyobraźcie sobie, że ona, serio, chciała jechać nad morze w październiku! – roześmiał się Tomek i aż klepnął się po udzie. – Bo „klimat zdrowy”. A ja mówię: Karola, ty chcesz wiać z Warszawy, bo myślisz, że nad Bałtykiem będzie mniej ponuro?

Śmiech. Głośny, przesadzony, kilka par oczu skierowanych na mnie. Siedziałam przy stole u Kaśki i Marka, robiąc dobrą minę do złej gry. Wiedziałam, że to jego popisowa rola – on i publiczność, czyli wszyscy goście. A ja? Ja byłam tylko pointą.

– No weź, Tomek… – wymamrotałam. – To wcale nie było tak…

– Ale daj spokój, przecież to zabawne! – przerwał mi natychmiast. – Wiesz, że cię kocham. No. Chodź tu, „morsie mój”.

Objął mnie teatralnie, przytulił z przesadą. Wszyscy znowu się śmiali. Uśmiechnęłam się, jak zawsze. Potem, w drodze do domu, nie odzywałam się ani słowem. W kuchni, kiedy zmywał naczynia, powiedziałam cicho:

– Tomek, nie rób tego więcej.

– Czego?

– Nie opowiadaj o mnie jak o jakiejś idiotce. Nie zabawiaj się moim kosztem.

– Karolina, proszę cię… Nie dramatyzuj. Przecież to były tylko żarty. Ludzie się śmiali, to chyba dobrze?

– Ale ja nie.

Odwrócił się do mnie z uśmiechem. Ale to nie był ten czuły uśmiech sprzed lat. To był uśmiech politowania.

– Kochanie, chyba musisz trochę wyluzować.

I wtedy po raz pierwszy powiedziałam głośno coś, co dotąd myślałam tylko w środku:

– Nie poznaję cię już. A może… to ja się zmieniłam.

Wzruszył ramionami. Odkręcił kran, a szum wody zakończył rozmowę.

Wszystko słyszałam

Usłyszałam ich, zanim weszłam do kuchni. Zatrzymałam się w korytarzu, bo głos Tomka był zbyt znajomy – ten ton, ten śmiech. I głos jego matki – chłodny, pozbawiony czułości.

– No i co, znowu się popłakała? – zapytała teściowa.

– A jakże. Teraz wystarczy, że krzywo spojrzę, i lecą łzy. Serio, mam już tego dosyć.

– Zawsze była nadwrażliwa. Robi z igły widły. Ja się czasem zastanawiam, po co wyście się w ogóle pobrali.

– Mama, serio… Ja też się nad tym zastanawiam.

Zamarłam. Te słowa ugodziły mnie jak sztylet, bez ostrzeżenia. Stałam tam jak głupia. Trzymałam w ręku torbę z zakupami – z paragonem jeszcze w kieszeni, bo chciałam mu udowodnić, że nie wydałam za dużo. Jakby to miało znaczenie. Jakby coś jeszcze mogło to wszystko naprawić. Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam klamkę. Oczy Tomka zrobiły się okrągłe jak spodki.

– Karolina… To nie tak…

– Nie tak? – przerwałam mu. – Słyszałam wszystko. Każde słowo. Zwłaszcza to, że już sam nie wiesz, po co się ze mną ożeniłeś.

– Kochanie, proszę, to…

– Nie mów do mnie „kochanie”. Nie teraz.

– Przyszłaś nie w porę – wtrąciła się jego matka, krzyżując ramiona.

Spojrzałam na nią. Zawsze widziała we mnie rywalkę, a nie synową.

– W porę. W końcu w porę – powiedziałam spokojnie. – I dobrze, że to usłyszałam.

Po raz pierwszy w życiu nie chciałam już płakać. Chciałam po prostu odejść.

Miałam tego dość

Był środek tygodnia. Szare niebo, marcowy deszcz bębniący o parapet. Tomek jeszcze spał, kiedy zaczęłam pakować rzeczy. Robiłam to w milczeniu, w rytmie własnych myśli, jakbym układała puzzle, które wreszcie zaczęły do siebie pasować. Z szafy wyciągnęłam tylko to, co naprawdę moje. Reszty nie chciałam. Nawet swetra, który kiedyś sam mi wybrał. Już mnie nie grzał. Czułam tylko chłód.

Ostatni raz przejechałam dłonią po parapecie w salonie, tym, przy którym kiedyś piliśmy poranną kawę. Wtedy jeszcze umiał na mnie patrzeć. Usłyszałam, że wstaje. Zawsze chrząkał przy zakładaniu kapci. Po chwili stanął w drzwiach.

– Co robisz? – zapytał zaspanym głosem.

– Pakuję się.

– Ale… dokąd?

Odchodzę, Tomek.

Stał przez chwilę w ciszy, jakby próbował obrócić to w żart. Jakby czekał, aż się uśmiechnę i powiem „żartowałam”.

– Przecież… przecież to chwilowy kryzys, prawda? Takie rzeczy się zdarzają. Ludzie się kłócą. Przejdzie nam.

– Nie przejdzie, bo to nie jest kryzys. Latami mnie lekceważyłeś. Nawet nie zauważyłeś, jak mnie to boli.

– Przesadzasz – prychnął. – Serio, zaczynasz dramatyzować.

– Nie pytałeś, jak ja się z tym czuję. W ogóle przestałeś się mną interesować.

Zamilkł.

– Czy naprawdę aż tak... tak cię zraniłem? – zapytał cicho, pierwszy raz bez pewności siebie.

– Tak, ale teraz to już nie ma znaczenia.

Zapięłam walizkę. I wyszłam.

Jestem już inną kobietą

Minęły trzy miesiące. Mieszkanie w starej kamienicy skrzypi przy każdym kroku, ale daje spokój. Znowu zaczęłam jeść śniadania bez stresu, bez napięcia. Bez czekania, aż znowu powie coś, co ma być niby zabawne, ale wbije mi kolejną drzazgę pod skórę.

Jesień przyszła nagle. Liście w alejkach parku szeleściły pod stopami jak papierowe listy, których nigdy nie napisałam. Wracałam właśnie z zakupów, gdy go zobaczyłam. Stał przed piekarnią. Ten sam płaszcz, ta sama mina, jakby zaraz miał opowiedzieć dowcip. Tylko oczy inne. Albo ja już patrzyłam inaczej.

– Karolina?

Zatrzymałam się. Chciałam przejść obok. Udawać, że nie widzę. Ale coś w środku kazało mi się odwrócić.

– Cześć.

– Dobrze wyglądasz – rzucił, próbując się uśmiechnąć. – Lepiej niż... niż ostatnio.

– Wtedy nie miałam siły wyglądać dobrze – odpowiedziałam.

Milczał. Jakby szukał odpowiednich słów, ale nagle nie był już mistrzem ciętej riposty.

– Myślałem… że może przesadziłem. Może… nie byłem taki, jak trzeba.

– Byłeś po prostu zapatrzony w siebie. I nie zauważyłeś, co przeżywam. Albo nie chciałeś zauważyć.

– Słuchaj, a może moglibyśmy… nie wiem… napić się kawy?

Popatrzyłam na niego długo. I wtedy powiedziałam:

– Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi. Żegnaj.

Uśmiechnęłam się lekko i odeszłam bez żalu, bez płaczu. Tym razem naprawdę. Na dobre.

Karolina, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: