Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz czułam się nieszczęśliwa. Nie dlatego, że całe życie było łatwe, przeciwnie — swoje już przeszłam. Ale tu, nad jeziorem, wśród szumu trzcin i zapachu żywicy z pobliskiego lasu, życie się uspokoiło. Wyhamowało. Teraz toczy się w rytmie pór roku i rezerwacji — raz więcej gości, raz mniej, ale zawsze na tyle, by pensjonat żył i oddychał razem ze mną. Mam na imię Marta. Mam pięćdziesiąt sześć lat i od niemal dwóch dekad prowadzę ten mały pensjonat na skraju mazurskiej wsi. Sama. I dobrze mi z tym.

Nigdy nie wyszłam za mąż, nie mam dzieci, ale mam swoje rytuały, swój poranny spacer z kawą w dłoni wzdłuż jeziora, swoją werandę, na której sadzę pelargonie w maju i chowam się pod kocem w październiku. Mam też gości, którzy wracają co lato — czasem już z wnukami. Długo żyłam z przekonaniem, że jeszcze coś powinnam. Komuś coś udowodnić, coś naprawić. Ale z czasem ta potrzeba odpłynęła, rozpuściła się w ciszy tych poranków, które pachną kawą i wilgotnym mchem. Dziś już nie tęsknię. Może czasem... wspomnę. Ale nie tęsknię.

– Pani Marto, ten widok to po prostu bajka! – woła pani Teresa z pokoju numer trzy, wychylając się z kubkiem herbaty na tarasie.

– I codziennie tak tu macie? – dodaje jej mąż, pan Leon, rozparty w leżaku jak król życia.

– Codziennie – uśmiecham się, stawiając dzbanek z ciepłą kawą na stoliku. – Ale tylko dla tych, co wstają przed ósmą.

– No to się nie opłaca spać – śmieje się Teresa.

Uśmiecham się. Tak, życie jest ciche, zwyczajne. Ale moje.

Czy to naprawdę on?

Tamtego ranka zasiadłam przy komputerze jak zwykle. Lubiłam robić rejestracje osobiście, zwłaszcza poza sezonem, kiedy pensjonat oddychał spokojniej. Gości było mniej, a ja mogłam zająć się tym, co zawsze przynosiło mi dziwną satysfakcję — planowaniem. Kliknięcie w folder, szybki podgląd listy rezerwacji na przyszły tydzień. Sprawdzanie nazwisk, dat przyjazdów, specjalnych życzeń. Wszystko szło sprawnie, aż do momentu, gdy trafiłam na niego.

Wpatrywałam się w ekran dłużej, niż powinnam. Najpierw poczułam, jak moje serce lekko przyspiesza, potem dłonie zaczęły się nieco pocić na klawiaturze. Czy możliwe, że to on, mój Jacek? Miałam wtedy trzydzieści lat. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy, może dłużej, ale tamten czas w mojej pamięci ułożył się w jeden ciąg — cichy, ciepły, jak te letnie noce, które potrafią zostać z człowiekiem na długie lata. Rozstaliśmy się spokojnie. Bez kłótni, bez dramatów. Po prostu przestaliśmy się widywać. Każde z nas poszło dalej swoją drogą. A przynajmniej tak wtedy sądziłam.

W głowie miałam obraz jego twarzy — nieco rozmyty, ale wciąż żywy. Zastanawiałam się, czy to możliwe, że to ten sam mężczyzna. Przez cały dzień nie mogłam przestać o nim myśleć. Jak wyglądałby teraz? Czy bym go poznała? Czy on poznałby mnie? Wychodząc wieczorem na taras, spojrzałam na jezioro. Było zupełnie spokojne, tafla nie poruszała się nawet przy brzegu.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś siedzieliśmy z Jackiem przy podobnym widoku, milcząc. Czasem wystarczała sama obecność. I teraz też ta obecność, choć tylko wirtualna, zdołała mnie poruszyć. Nie chciałam się cofać do tamtych chwil, a jednak one przyszły do mnie same. Chciałam wierzyć, że jestem już ponad tym. Że potrafię patrzeć w przyszłość bez odwracania się za siebie. A jednak coś w środku kazało mi czekać na tę środę. Chociażby po to, by sprawdzić, czy to naprawdę on. Albo żeby się przekonać, że to jednak ktoś zupełnie inny.

Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś cię zobaczę

Zjawili się po południu. On i jeszcze ktoś — kierowca, który pomógł mu z bagażem. Stałam na schodach i udawałam, że wieszam na tablicy ogłoszeń nowy plan sprzątania, choć dobrze wiedziałam, że tylko po to tam stoję, żeby go zobaczyć. Z daleka wydawał się starszy, niż go zapamiętałam, ale w jego sylwetce było coś znajomego. Sposób, w jaki poprawił torbę na ramieniu, jak rozejrzał się po podjeździe, jakby już tu był kiedyś. Jakby wracał. Zatrzymał się przed drzwiami, spojrzał na mnie i powiedział:

– Dzień dobry. Marta?

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na jego twarz, teraz już z bliska. Zmarszczki, siwe włosy przy skroniach, cień zmęczenia w oczach. Ale to był on. Jacek. Miał ten sam spokojny sposób mówienia.

– Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś cię zobaczę – odezwałam się w końcu, czując, że moje gardło lekko się zaciska.

– Ja też nie. Ale cieszę się, że tu trafiłem – odpowiedział z uśmiechem, który przypomniał mi, dlaczego kiedyś tak łatwo było go polubić.

Zaprowadziłam go do pokoju na piętrze. W drodze nie powiedzieliśmy zbyt wiele. On oglądał wnętrze pensjonatu, a ja przyglądałam się jemu. Wcale nie próbowałam być chłodna. Byłam po prostu... ostrożna. Wieczorem, już po kolacji, zaparzyłam herbaty i wyszłam na taras. Zastanawiałam się, czy dołączy. Minęło może pięć minut, gdy usłyszałam jego kroki.

– Mogę? – zapytał.

Skinęłam głową i wskazałam krzesło obok.

Dużo się zmieniłeś – powiedziałam, nie patrząc w jego stronę.

– Ty też. W dobrym sensie – odpowiedział natychmiast.

Nie dopytywał, nie zadawał niewygodnych pytań. Rozmawialiśmy spokojnie, trochę jak starzy znajomi, którzy przez przypadek spotkali się po latach. Pytał o pensjonat, o okolicę, o to, jak tu trafiłam. Odpowiadałam krótko, ale szczerze. On opowiadał o swoich podróżach, pracy, o tym, że ostatnio więcej czasu spędza na wsi niż w mieście.

Nie poruszyliśmy tematu naszej przeszłości. Nie padło ani jedno pytanie o to, co wtedy poszło nie tak. I dobrze. Nie czułam potrzeby rozgrzebywania starych historii. Siedzieliśmy, słuchając szumu jeziora. Czasem milczeliśmy dłużej, niż wymagałby towarzyski rytuał, ale to milczenie nie bolało. Było znajome. I chyba potrzebne. Zamknęłam drzwi do swojego pokoju później niż zwykle. Leżąc w łóżku, przez chwilę zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam, że go przyjęłam jak zwykłego gościa. Ale to był tylko jeden wieczór. Przecież jutro będzie kolejnym.

Nie wiem, czy to przypadek, czy coś więcej

Nazajutrz cały dzień toczył się spokojnie. Goście rozeszli się po okolicy, jedni wypożyczyli rowery, inni zaszyli się z książkami w altanie. Jacek nie spieszył się nigdzie. Przyszedł na śniadanie, zamienił kilka zdań z sąsiadami przy stole, a potem zniknął na dłuższą chwilę. Widziałam go dopiero po południu, jak wracał z lasu z termosową butelką w ręce i cienką warstwą pyłu na butach. Uśmiechnął się tylko i powiedział, że nadal potrafi się zgubić, mimo że szlak był dobrze oznaczony.

Wieczorem usiadłam w saloniku, żeby dopisać kilka notatek do planu sprzątania pokoi. Jacek siedział w fotelu obok kominka, przeglądając coś w telefonie. Nie chciałam podsłuchiwać, ale gdy odebrał połączenie, ton głosu sam przyciągnął uwagę. Mówił łagodnie, cicho. Słowa nie były skierowane do mnie, a mimo to zapadły mi w pamięć.

– Tak, wiem... Ale ty też musisz odpocząć czasem... Nie, nie martw się o mnie... Wszystko w porządku... Pamiętaj o tej pracy domowej... Tak, obiecuję, że zadzwonię jutro.

Kiedy się rozłączył, spojrzał w moją stronę.

– Przepraszam – powiedział. – Czasem zapominam, że ściany tu takie cienkie.

– Nie przepraszaj. Rozmowa z córką? – zapytałam mimo siebie.

Skinął głową.

– Ma czternaście lat. Przechodzi właśnie przez fazę, w której wszystko jest na „nie”, a jednocześnie chce, żebyś był blisko. I nie zawsze wiem, jak to pogodzić.

Zamilkłam na moment. Nie wiedziałam, że ma dziecko. Może nie chciałam wiedzieć wcześniej. A teraz, słuchając tego, co mówił, uświadomiłam sobie, że jego życie toczyło się dalej, moje też. I może właśnie dlatego ta rozmowa nie bolała. Była prawdziwa. Kiedy wrócił do fotela, spytałam, bez żadnych podtekstów:

– Dlaczego zarezerwowałeś właśnie mój pensjonat?

Uśmiechnął się lekko, nieco zaskoczony pytaniem.

– Byłem w trasie. Szukałem spokojnego miejsca. Nie miałem pojęcia, że to twoje miejsce. Dopiero jak zobaczyłem nazwę w potwierdzeniu rezerwacji, coś mi zaświtało. Ale pomyślałem, że to niemożliwe.

– Może po prostu zbieg okoliczności. Ale dobry – powiedziałam.

– Nie wiem, czy to przypadek, czy coś więcej – odpowiedział. – Ale cieszę się, że mogłem tu przyjechać. I że jesteś.

To wystarczyło. Nie potrzebowałam dopytywać o więcej. W tych słowach nie było żadnej gry. Tylko uznanie. Za przeszłość, za teraźniejszość, za to, że potrafiliśmy spotkać się w tym samym miejscu, bez żalu.

I to wystarczyło

Wstałam wcześnie, jak zawsze. Lubiłam te ciche godziny, zanim ktokolwiek się obudził. Na zewnątrz unosiła się mgła, która nieśmiało rozsuwała się nad taflą jeziora, jakby nie była pewna, czy już czas ustąpić światłu. Wiedziałam, że to jego ostatni dzień tutaj, i choć nie chciałam robić z tego żadnego wydarzenia, coś we mnie było uważniejsze. Każdy ruch zdawał się ważniejszy, nawet nakrywanie do śniadania. Zeszłam do kuchni. Zapach świeżego chleba rozchodził się po korytarzu.

Basia jeszcze nie przyszła, więc wszystko było na mojej głowie. Lubiłam ten stan, kiedy mogłam jeszcze przez chwilę zajmować się czymś praktycznym, zanim wróci to, co trudniejsze do uchwycenia. Usłyszałam, jak schodzi po schodach. Nie spieszył się. Miał na sobie sweter, który chyba pamiętałam sprzed lat. Albo tylko tak mi się wydawało. Przyszedł do jadalni i spojrzał na mnie przez chwilę. Nie jak ktoś, kto chce coś powiedzieć, tylko jak ktoś, kto wszystko już wie.

– Dziękuję za gościnę – powiedział cicho.

– Dziękuję, że przyjechałeś – odpowiedziałam. – Miłego dnia. I życia.

Uśmiechnęliśmy się do siebie. Krótko, bez zbędnych słów. W tej wymianie było wszystko. On wiedział, że nie zatrzymam go tu dłużej. Ja wiedziałam, że nie muszę. To nie był pożegnanie, które zostawiało pustkę. Przeciwnie — przynosiło spokój. Odprowadziłam go wzrokiem do samochodu. Nie odwrócił się, ale miałam wrażenie, że czuł mój wzrok na plecach. Wsiadł, zapalił silnik, jeszcze przez chwilę siedział w miejscu, zanim ruszył. A potem odjechał. Cicho, bez pośpiechu. Nie płakałam. Nie żałowałam. Przez te kilka dni zobaczyliśmy się z innej perspektywy. Już nie młodzi, nie nierozliczeni. Dwoje ludzi, którzy kiedyś byli sobie bliscy, a teraz potrafili sobie życzyć dobrze — naprawdę, szczerze. I to wystarczyło.

Niczego już nie trzeba

Kiedy ostatni gość wyjeżdża, pensjonat milknie na nowo. Zostają tylko skrzypiące deski podłogi, zapach herbaty w kuchni i ten znajomy spokój, który zawsze do mnie wraca. Usiadłam na tarasie z kawą. Mgła już dawno się podniosła, jezioro błyszczało w słońcu, lekko falując przy brzegu. Słychać było ptaki z lasu i ciche stukanie dzięcioła gdzieś w oddali. Wszystko było tak, jak lubię.

Pomyślałam o Jacku. Nie o tamtym Jacku sprzed lat, który odszedł po cichu i długo nie wracał w mojej pamięci. Myślałam o nim takim, jakim zobaczyłam go wczoraj — dojrzałym, spokojnym, ciepłym. Nie wrócił po nic. I dobrze. Może oboje potrzebowaliśmy tego spotkania tylko po to, by zrozumieć, że niczego już nie trzeba. Nic nie trzeba naprawiać, dopowiadać ani przedłużać.

Nie wydarzyło się nic dramatycznego. Nie było łez, wyznań, żalu. Ale nie było też pustki. Była rozmowa. Cisza. Uznanie. I spokój. Dawniej myślałam, że muszę jeszcze wracać. Że coś zostało niezamknięte, że jeśli nie wyjaśnię, nie zapytam, nie dowiem się — zostanie we mnie rana. Dziś wiem, że nie zawsze trzeba coś kończyć z hukiem. Czasem wystarczy, że nic nie boli. Popatrzyłam na taflę jeziora. Gładką, łagodną. Pomyślałam, że dobrze jest żyć tak, jak teraz — prosto. Wstałam i poszłam nakarmić koty. Byłam gotowa na kolejny dzień.

Marta, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: