Nie jestem z tych, co robią sceny przy stole. Nigdy nie rzucałam talerzami, nie darłam się na całe osiedle, nie wystawiałam męża z walizką za drzwi. Nie dlatego, że wszystko było dobrze. Po prostu z wiekiem nauczyłam się milczeć. Marek – mój mąż – mówi, że jestem spokojna. Ale ja wiem, że to nie spokój. To pustka.

Siedzimy przy kolacji. On przegląda jakieś papiery z pracy, dzieci bawią się w pokoju. Ja jem zupę. Tę samą, którą gotuję od lat. Krem z dyni, bo szybki, zdrowy i dzieci lubią. Mówię coś o tym, że Zosia dostała piątkę z matematyki. On nawet nie podnosi wzroku.

– Super – burczy pod nosem. Tyle.

I tyle właśnie dostaję każdego dnia. Zero uwagi, zainteresowania. Nie zawsze tak było, ale może tak właśnie to wygląda? Może to jest „dorosłe życie”? Mąż, dzieci, praca w urzędzie, piątek z zakupami i niedziela z teściową, a potem znowu poniedziałek.

Nie jestem kobietą, która szuka wrażeń. Nigdy nie chciałam rozwodu, przygód, niczego takiego. Wyszłam za Marka, bo był rozsądny, odpowiedzialny. Bo było mi z nim dobrze. Z początku. A potem... potem było byle jak. Miałam 38 lat, dwójkę dzieci i życie, którego pozazdrościłaby mi każda sąsiadka: dobry mąż, dom, etat. Tylko że ja – z tym wszystkim – czułam że znikam.

I wtedy przyszło to szkolenie w Bydgoszczy. Trzy dni delegacji, hotel ze śniadaniami, prezentacja o cyfryzacji usług publicznych. Szczerze mówiąc, jechałam tam z ulgą. Jakby to miały być takie mini-wakacje od szarej rzeczywistości. Nie wiedziałam jeszcze, że wrócę z czymś więcej niż z notatkami z wykładu. Z czymś, co potrwa dłużej, niż mogłabym przypuszczać.

Nie mogłam oderwać od niego oczu

Zobaczyłam go pierwszego dnia szkolenia, kiedy staliśmy w kolejce do ekspresu. Miał ciemne włosy, lekko przyprószone siwizną, i jasnoniebieską koszulę. Wyglądał, jakby wszystko miał zaplanowane, a jednocześnie miał w sobie jakiś mrok. Zauważyłam to od razu. Takich ludzi dostrzega się tylko wtedy, kiedy samemu człowiek nosi w sobie pewną pustkę.

– Kawa w takich miejscach to zawsze kara za delegację – mruknęłam bardziej do siebie niż do kogokolwiek, nalewając sobie pierwszy kubek.

– A wszyscy udają, że jest okej – odpowiedział.

Spojrzałam na niego zdziwiona. To jedno zdanie trafiło we mnie jak ostrze. Tak, właśnie to czułam przez ostatnie miesiące. Jakby wszystko było grą pozorów. Uśmiechy, zakupy, rozmowy o pogodzie. A pod spodem cisza. Nie odpowiedziałam od razu. Dopiero gdy usiadłam z kubkiem kawy w sali konferencyjnej, kątem oka zauważyłam, że siada dwa rzędy przede mną. Podczas przerwy obiadowej znowu się spotkaliśmy przy bufecie. Podał mi talerz z sałatką, jakbyśmy znali się od lat.

– Długo pani w administracji?

– Od studiów. Wtedy wydawało się, że to dobry start. A potem… już tak zostało.

– Też tak mam. Przyszło się na chwilę, a zostało na dekadę.

Rozmowa była banalna, a jednak nie mogłam oderwać od niego wzroku. Miał w oczach coś, co mnie uspokajało. Jakbym nie musiała się spinać, nie musiała być żoną, matką, urzędniczką. Mogłam po prostu stać z nim przy tym bufecie i mówić, co myślę. Po obiedzie wracaliśmy razem na wykład. Przed wejściem do sali nachylił się lekko w moją stronę.

– Może wieczorem… pójdziemy się przewietrzyć? – spytał.

Nie odpowiedziałam od razu. Uśmiechnęłam się tylko i poszłam przodem. Ale czułam, jak wszystko we mnie nagle się budzi. I jak bardzo chcę, żeby znowu coś się wydarzyło.

Nie chciałam wracać

Spotkaliśmy się przy recepcji. Miał na sobie szary płaszcz i pachniał czymś drzewnym, ciepłym. Nie było między nami żadnych zbędnych pytań. Po prostu wyszliśmy razem i poszliśmy przed siebie, nie umawiając się dokąd. Było chłodno, jesiennie. Liście tworzyły sterty przy krawężnikach, a miasto wydawało się uśpione. To było dziwne, bo przecież znałam Bydgoszcz. Ale z nim wyglądała inaczej. Jakbyśmy szli po uliczkach, których nikt inny nie zna.

Szliśmy długo. Najpierw rozmawialiśmy o sprawach oczywistych – o dzieciach, o pracy, o tym, jak trudno wyłączyć telefon na jeden wieczór. A potem, trochę niepostrzeżenie, rozmowa zeszła na tematy bardziej osobiste. Opowiedziałam mu o tym, że wieczorami nie umiem zasnąć, jeśli nie posłucham radia. On przyznał, że boi się ciszy w domu. Mówił to tak spokojnie, bez cienia dramatyzmu, że zrozumiałam – nie jestem sama.

– Niby mamy wszystko, a jednak czegoś brakuje – powiedział. – Nie wiem czego. Ale czuję to codziennie rano, zanim otworzę oczy.

Pokręciłam głową i spojrzałam na niego.

– Może tego, żeby ktoś naprawdę chciał z nami być. Nie z obowiązku, z przyzwyczajenia. Po prostu... z chcęci bycia razem.

Zatrzymaliśmy się na moście, z widokiem na rzekę. Było późno, zimno, a mimo to nie chciałam wracać. W milczeniu patrzyliśmy na wodę. Wtedy pierwszy raz dotknął mojej dłoni. Nie ścisnął jej, nie objął. Po prostu musnął opuszkami palców, jakby pytał o pozwolenie.

Inaczej się umawialiśmy

Spotkaliśmy się jeszcze raz, zanim wyjechaliśmy ze szkolenia. W jego samochodzie, zaparkowanym daleko od hotelu. Siedzieliśmy w środku przez godzinę, może dwie. Rozmawialiśmy. A potem zamilkliśmy. Przesunął dłonią po moim policzku, bardzo powoli. Nie było w tym nic z pośpiechu, nic z przymusu.

To nie ma sensu – powiedziałam.

– Wiem.

Ale nie chcę przestać.

– Ja też nie.

Tak się zaczęło. Ustaliliśmy zasady. Spotykamy się tylko wtedy, gdy oboje możemy. Nie pytamy o żony, mężów, codzienność. To miało być proste, ale nigdy nie było. Bo z każdym spotkaniem chciałam więcej. Z każdym uśmiechem, każdym spojrzeniem, każdą nocą w hotelu rozsadzało mnie pragnienie. A potem wracałam do domu, gotowa na wszystko: obiady, zmywarki, zebrania w szkole. I udawałam, że nic się nie zmieniło. Ale zmieniło się wszystko.

Pewnej nocy, po jednym z naszych spotkań w jego samochodzie, powiedział coś, co mnie zraniło. Że gdybyśmy poznali się w innych okolicznościach, moglibyśmy być razem. Ale w obecnej sytuacji to niemożliwe.

– W innych okolicznościach może bym cię pokochał – dodał.

Patrzyłam na niego w milczeniu, a serce tłukło mi się jak oszalałe. Wtedy zrozumiałam, że ja już go kocham. A to wcale nie było częścią umowy.

Zniknął z mojego życia

Umówiliśmy się na czwartek, późne popołudnie. Dzieci miały być u mamy Marka, ja miałam wrócić z pracy „trochę później”. Plan był jak zwykle dopracowany, ale on się nie pojawił. Z początku myślałam, że coś go zatrzymało. Korek, spotkanie, cokolwiek. Po godzinie zadzwoniłam, ale nie odebrał. Po dwóch napisałam krótką wiadomość: „Będziesz?”. Nie odpisał.

Czekałam jeszcze dzień. Potem tydzień. Nie dzwoniłam więcej, nie pisałam. Przeglądałam nasze stare rozmowy, choć wiedziałam, że większość z nich była usuwana od razu. Zostawały tylko strzępy, znaki interpunkcyjne, zdjęcia widoku z okna hotelu. W domu wszystko toczyło się jak zawsze. Marek nic nie zauważył. Nawet kiedy przy kolacji zapomniałam posolić zupę, po prostu dodał sól. Bez pytania, bez spojrzenia.

– Znowu będziesz dłużej w pracy? – zapytał obojętnym tonem.

– Nie. Już nie – odpowiedziałam.

Nie zapytał dlaczego.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, jak łatwo można zniknąć z życia drugiego człowieka. Wystarczy przestać się odzywać. I tyle.

Próbowałam żyć normalnie

Z zewnątrz wszystko wyglądało normalnie. Wstawałam rano, szykowałam się, pakowałam dzieciom drugie śniadanie do szkoły. Potem praca, zakupy, pranie. Czasem jeszcze zebranie w szkole albo zajęcia dodatkowe. Każdy dzień podobny do poprzedniego. Ale wewnątrz czułam się jak cień. Ruchy wykonywałam automatycznie, uśmiechałam się wtedy, kiedy trzeba. Wieczorami siedziałam na kanapie, dzieci już spały, Marek oglądał wiadomości. Ja niby przeglądałam coś w telefonie, ale w rzeczywistości patrzyłam na jego numer. Nadal był wśród kontaktów. Bez imienia, sam numer. Znałam go na pamięć.

W pracy koleżanka podeszła do mnie przy automacie do wody.

– Ostatnio byłaś jakaś nieobecna – powiedziała z uśmiechem. – Dobrze, że wróciłaś do siebie.

– Miałam sporo spraw – rzuciłam.

Skinęła głową i odeszła. A ja jeszcze długo stałam, trzymając kubek w ręce. Do siebie? Nie było już „siebie”. Była tylko ta wersja, która wiedziała, jak oddychać i nie pytać, dlaczego ktoś przestaje istnieć.

Nie umiałam o nim zapomnieć

Była noc. Dom był cichy, światło z kuchni przygaszone. Usiadłam na kanapie z telefonem w dłoni. Przesuwałam palcem po ekranie, powoli, jakby każdy ruch mógł coś zmienić. Numer wciąż tam był, chociaż nawet nie musiał być zapisany. Znałam na pamięć każdą cyfrę. I wiedziałam, że wystarczy jedno dotknięcie, by znów poczuć, że on istnieje. Ale nic nie pisałam. Nie odzywałam się. Jakby cisza mogła przywrócić cokolwiek, co między nami było.

Patrzyłam na ekran i szeptałam w myślach.

– Dlaczego tak? Dlaczego nie mogłeś chociaż powiedzieć „to koniec”? Napisać jednego zdania? Przecież tyle razy przysięgałeś, że nie znikniesz. Że będziesz, dopóki oboje damy radę.

Wyobraziłam sobie jego głos.

– To nie twoja wina, Sylwia. Po prostu tak musiało być.

– Nie. To nie jest odpowiedź. Chciałabym wiedzieć, czy ci się znudziłam, czy wróciłeś do żony. Czy przestałeś coś do mnie czuć, czy może nigdy tego nie czułeś?

Milczenie. Tylko ekran świecił się cicho.

– Nie masz odwagi powiedzieć, że cię nie obchodzę? Czy naprawdę tak łatwo się zapomina?

Czułam, jak łzy ściekają mi po policzkach, ale nie wycierałam ich. Pozwoliłam im lecieć, aż to samo się skończy. Jak wszystko, co z nim związane. Telefon odłożyłam na bok, ale numer zostawiłam. Nadal tam był. Może kiedyś zadzwoni, może nie. Ale nie chciałam go usuwać. Nie dlatego, że czekałam. Tylko dlatego, że to był dowód, że coś kiedyś między nami było. I nie chciałam, żeby zniknęło całkiem.

To pozostanie moją tajemnicą

Minęło dużo czasu. Nie wiem ile dokładnie, bo po pewnym momencie przestałam liczyć dni. Przestałam zerkać na telefon co godzinę. Przestałam czekać, aż coś się zmieni. Życie znów wróciło na swoje tory – te znane, przewidywalne. Obiad o piętnastej, zebranie o osiemnastej, kolacja o dziewiętnastej. Marek nadal był taki sam. Dzieci rosły, pytały coraz mniej. Ja nauczyłam się odpowiadać uśmiechem.

Nie opowiedziałam nikomu tej historii. Nie dlatego, że się wstydziłam. Po prostu nikt nie zrozumiałby, że można kogoś stracić, nie mając do niego prawa. Że można żałować straty kogoś, kto nie należał do ciebie, i tęsknić za chwilami, które nie powinny się zdarzyć. Olgierd się nie odezwał. Nie napisał, nie zadzwonił, nie spotkałam go nigdzie przypadkiem. Po prostu zniknął. I choć do dziś mnie to boli, wiem, że nie miał obowiązku mi się tłumaczyć. Może nie umiał. Może nie chciał pamiętać.

Numer nadal mam w telefonie. Czasem na niego patrzę, jak na stare zdjęcie, którego nie ma się siły wyrzucić. Nie dlatego, że wierzę, że wróci. Po prostu – był ktoś, kto na chwilę sprawił, że poczułam się żywa. I choć jego już nie ma, ja się zmieniłam, może wcale nie na lepsze. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś kogoś pokocham. Nie wiem, czy znów zaufam. Ale wiem, że wtedy coś się wydarzyło. Coś prawdziwego. Coś, co na zawsze zostanie we mnie. Kiedyś, może... spojrzę na ten numer i nie poczuję już nic. Ale dziś, jeszcze nie.

Sylwia, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: