Czasem mam wrażenie, że moje życie jest jak ten śnieg – niby coś tam błyszczy w świetle latarni, ale głównie to szaro-biała breja. Każdy dzień ostatnio wygląda tak samo: budzik, prysznic, kawa, korki, praca, powrót do domu, obiad z mikrofali, telewizja i sen. A do tego w tle niezapłacony rachunek i nieodebrane połączenie od matki. Tego dnia coś we mnie jednak pękło.
Było wyjątkowo mroźne popołudnie
Zamek w kurtce się zaciął, rękawiczki gdzieś się zawieruszyły, a ja targałam siaty ze sklepu. Auto stało tam, gdzie je zostawiłam mocno, zasypane drobnym śniegiem, który z każdą minutą przylegał mocniej do szyb. Otworzyłam drzwi, wsunęłam się do środka i postawiłam torby na siedzeniu obok. Przekręciłam kluczyk i od razu poczułam to znajome, nieprzyjemne kliknięcie. Spróbowałam jeszcze raz. I znowu. Silnik nawet nie próbował się obudzić. Tylko cisza i lekki trzask gdzieś w głębi.
Siedziałam chwilę w bezruchu, opierając czoło o kierownicę. Palce miałam lodowate, nos czerwony, a w gardle narastało mi to irytujące uczucie bezsilności, które znałam aż za dobrze. Kiedy w końcu podniosłam głowę, zobaczyłam jego. Szedł wolno, jakby nie przejmował się zimnem. Miał na sobie szary płaszcz, który wyglądał na zbyt lekki jak na tę pogodę, i siwy szalik. Zatrzymał się obok mojego auta i zerknął przez szybę.
– Zamarzło? – zapytał, pochylając się lekko.
– Nie, po prostu życie mi zamarzło – odpowiedziałam odruchowo, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Głos miałam szorstki od zimna i zmęczenia.
– Z takim podejściem to i akumulator się poddaje – powiedział cicho i uśmiechnął się tak, jakby znał mnie dłużej niż tylko z tego krótkiego zdania. Ten uśmiech nie był zaczepny ani sztuczny. Raczej spokojny, trochę ciepły. Zaskakująco ciepły, jak na ten lodowaty dzień.
Zawahałam się. Nie wyglądał na nachalnego, ale przecież nie znałam go. Mimo to otworzyłam drzwi.
– Nie wiem, co się dzieje, nie chce ruszyć – powiedziałam, patrząc, jak wyciąga rękawiczki z kieszeni.
– Można spróbować podpiąć kable. Mam w bagażniku. Jeśli pani pozwoli.
Skinęłam głową i wysiadłam z auta
Od razu zaczął działać. Mówił spokojnie i nie zadawał zbędnych pytań, a w jego ruchach było coś pewnego, jakby naprawdę wiedział, co robi. Patrzyłam, jak podnosi maskę i podłącza kable. Po chwili poprosił, żebym spróbowała jeszcze raz. Wsiadłam, przekręciłam kluczyk i ku mojemu zdziwieniu usłyszałam znajomy dźwięk. Silnik zaskoczył.
– Czasem wystarczy impuls – powiedział, zamykając maskę.
Zanim zdążyłam coś więcej powiedzieć, już stał przy drzwiach pasażera, trzymając coś w ręce. To był czekoladowy Mikołaj. I mała, złożona kartka.
– Na wszelki wypadek – powiedział krótko i położył je na siedzeniu obok. – Gdyby jeszcze kiedyś auto się obraziło.
Nie miałam nawet czasu zareagować, bo odszedł tak samo spokojnie, jak się pojawił. Patrzyłam za nim, jak znika w opadającym śniegu, i przez chwilę zapomniałam, że mam wracać do domu. Siedziałam jeszcze chwilę w samochodzie, a potem sięgnęłam po tajemniczy liści. Na kartce był numer telefonu. Żadnego imienia, żadnego „zadzwoń”, żadnego „miło było”, tylko cyfry, zapisane prostym, równym pismem
Nie wiedziałam, jak zareagować
Patrzyłam na czekoladowego Mikołaja z kartką i nie wiedziałam, co bardziej mnie zaskoczyło – to, że chciał zostawić coś po sobie, czy to, że poczułam, jak robi mi się ciepło w środku. Nie od samego gestu, ale od jego lekkości. Bez narzucania się, bez teatralnych słów. Po prostu... „na wszelki wypadek”.
Przejechałam przez zasypane rondo, wyprzedziłam autobus i znów wpadłam w rytm, który znałam na pamięć. Ale coś w tym rytmie zgrzytało. Jakby nie pasował do tego, co przed chwilą się wydarzyło. W domu wstawiłam zakupy do kuchni, zostawiając torbę z drogerii na podłodze. Mikołaja położyłam na półce obok kubków. Kartkę wsunęłam do portfela, między rachunki i paragon z apteki. Sama nie wiem dlaczego.
Usiadłam na kanapie i oparłam głowę o poduszkę. Cisza była tak gęsta, że aż brzęczała w uszach. Przypomniałam sobie jego głos. Spokojny, bez wysiłku. I to, jak powiedział „czasem wystarczy impuls”. Zwykłe zdanie. A jednak zostało we mnie. Nie powinnam czuć nic wielkiego. To przecież tylko przypadek, zwykła pomoc z autem, czekoladowy prezent i numer na kartce. Mimo wszystko czułam ciepło na sercu i nie chciałam tego uczucia odrzucić.
Kolejnego dnia zaspałam
Wstałam za późno, więc w biegu ogarnęłam się do pracy, nie jedząc nawet śniadania. Włożyłam tę samą kurtkę co zawsze, tę samą czapkę, którą miałam ochotę wyrzucić już dwa sezony temu, i wyszłam. Czułam, jak w moim życiu nic się nie zmienia. Tylko śnieg leżał odrobinę inaczej. W pracy działo się jak zwykle: dużo maili, mało sensu, za dużo ludzi z udawaną uprzejmością i jedna kawa za drugą. Przez cały dzień w głowie miałam ten numer. Nie odczytany dosłownie, ale obecny. Jakby coś we mnie czekało na moment, kiedy się zdecyduję.
Wieczorem zadzwoniła Asia: – Ty to jesteś jakaś inna ostatnio. Coś się wydarzyło?
– Nie. Po prostu święta – odpowiedziałam. Leżałam na kanapie, owinięta w koc, gapiąc się na ciemność za oknem.
– Święta dopiero będą. A ty jakby cię ktoś roztopił – zaśmiała się.
– Głupia jesteś – rzuciłam, ale ciepło mi się zrobiło. Nie tyle przez słowa, co przez to, że coś we mnie naprawdę się poruszyło. A skoro Asia to wyczuła, to musiało być widoczne.
Po rozmowie znów usiadłam przy stole. Kartka z numerem leżała teraz obok telefonu. Pamiętałam ją dokładnie, choć jeszcze nie wpisałam kontaktu. Nie wiedziałam, czy to w ogóle wypada. Co bym powiedziała? „Cześć, to ja, ta z auta”? Przecież nawet nie wiem, jak ma na imię. Zrobiłam herbatę, tą malinową, którą zazwyczaj zostawiam na „gorszy dzień”.
Siedziałam z kubkiem i patrzyłam na czekoladowego Mikołaja. Wciąż go nie zjadłam. Stał tam, jak mały dowód na to, że coś się wydarzyło. Coś, co nie miało prawa mieć większego znaczenia, a jednak miało. Ten gest był prosty, ale prawdziwy i to właśnie jego prawdziwość poruszyła mnie bardziej niż wszystkie życzenia, które dostaję co roku. Czasem ktoś zupełnie obcy trafia dokładnie tam, gdzie przez lata nikt nie potrafił.
Musiałam zebrać się w sobie
Siedziałam wieczorem z telefonem w ręce, z tym dziwnym drżeniem, którego nie czułam od dawna. Może od liceum. Wpisałam numer z kartki, zapisałam go jako „Na wszelki wypadek”. Zabawne. Nie znałam jego imienia, a jednak miałam go teraz w kontaktach. Napisałam wiadomość: „Dziękuję za pomoc. I za Mikołaja. Chyba był mi bardziej potrzebny, niż myślałam.”
Nie wysłałam jej. Przeczytałam raz, potem drugi. Zaczęłam zmieniać słowa, wykreślać, dopisywać. Skasowałam. Próbowałam jeszcze raz, krócej: „Tu ta od zamarzniętego auta. Dzięki za wszystko.” To też jednak odpadło, bo wydawało się jakieś dziwne. Zbyt suche. Zbyt beznamiętne.
W końcu zadzwoniłam. Cisza w słuchawce trwała długo, dłużej niż się spodziewałam. Potem odezwała się skrzynka: – Cześć… tu ta od zamarzniętego auta. Chyba chciałam powiedzieć, że… ten Mikołaj był bardziej potrzebny, niż myślałam. Dzięki – powiedziałam spokojnie, wolno, słowa same mi się układały, jakby czekały na ten moment.
Rozłączyłam się i przez chwilę wpatrywałam się w ekran. Czułam, jak serce bije szybciej, choć przecież nic się nie stało. Nie zadzwonił. Nie oddzwonił. Może był zajęty. Może nie chciał rozmawiać. Może to był tylko impuls. Ale w tej chwili nie chodziło już o to, co on zrobi. Chodziło o to, że ja zrobiłam coś, na co się nie zdobywałam od dawna.
Weszłam do łazienki, spojrzałam w lustro. Twarz miałam jak zwykle – trochę zmęczoną, z cieniem pod oczami i włosami do poprawki. Ale coś było inaczej. Jakiś błysk, który trudno opisać. Nie wiem, co sobie wtedy wyobrażałam. Może, że to początek czegoś. Może, że on odpowie. A może po prostu poczułam ulgę, że nie wszystko jeszcze we mnie zamarzło.
Następnego dnia znów był mróz
Tak ostry, że szyby samochodu pokryły się warstwą lodu grubszą niż zwykle. Przez chwilę myślałam, że znów nie odpalę. Ale auto zaskoczyło od razu, jakby wiedziało, że dzisiaj mam jechać gdzieś dalej niż tylko do pracy i z powrotem. Wyszłam z klatki, naciągnęłam czapkę i ruszyłam w stronę parkingu. Już z daleka zauważyłam, że coś leży na szybie. Myślałam, że to reklama albo ulotka, ale podeszłam bliżej i zamarłam.
Na wycieraczce, owinięty w przeźroczystą folię, leżał drugi czekoladowy Mikołaj, a obok mała karteczka, składana na pół. Tak samo jak poprzednio.
Rozwinęłam ją powoli, jakby od tego zależało coś więcej niż tylko słowa. W środku było jedno zdanie: „Na wszelki wypadek... gdybyś miała ochotę na kawę.”
Podniosłam głowę, ale nikogo nie było. Tylko ślady butów na śniegu, które prowadziły gdzieś w stronę parku. Pomyślałam, że to nie ma znaczenia, gdzie poszedł. Ważne, że znów zostawił coś po sobie. Coś małego, prostego, a jednak niespodziewanie ważnego.
Wsiadłam do auta i poczułam, jak kąciki ust same się unoszą. To nie był uśmiech z uprzejmości, nie był też wymuszony. Był cichy i prawdziwy. Od dawna takiego nie miałam. Spojrzałam przez przednią szybę na ulicę, zasypaną świeżym śniegiem. Dzień wyglądał jak wszystkie inne, ale ja już nie czułam się tak samo.
Ola, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W mikołajki wpadł mi w oko nieznajomy z piekarni. Teraz mam torbę pełną pierników i serce pełne miłości”
- „Święta dla emeryta to trudny okres, ale znalazłem na to sposób. Stałem się Mikołajem dla potrzebujących”
- „Chciałam, żeby mój były dał mi spokój, więc podsunęłam mu kandydatkę na żonę. Ta zemsta wyszła mi bokiem”








