Kiedy Tomek odszedł, zabierając ze sobą swoje bluzy, perfumy i wszystkie te głośne deklaracje o „dojrzałości”, myślałam, że zabrał też ostatnie sensowne części mnie. Zostałam w mieszkaniu, które nagle wydawało się za duże, z ciszą, która brzmiała głośniej niż kiedykolwiek nasze kłótnie. Przez kilka tygodni nawet moja ulubiona kawa smakowała jak przegotowana woda. Nie miałam energii. Ani na pracę, ani na siebie, ani na przyszłość. Myślałam, że to minie. Że obudzę się któregoś dnia i po prostu poczuję złość — taką, która zmusza do działania. Ale nie. Czułam tylko pustkę. Aż któregoś poranka zobaczyłam w lustrze kogoś, kogo nie poznawałam. Zgaszoną wersję siebie. I pomyślałam: albo coś zmienię, albo tak zostanę na długo.

Tak trafiłam na siłownię. W dresie, który pamiętał czasy liceum, i w butach, które dawno straciły amortyzację. Już w recepcji zaplątałam się w własną torbę, a potem próbowałam włączyć bieżnię, której panel wyglądał jak z kosmosu. I wtedy zobaczyłam jego. Marek. Trener, który uśmiechał się tak, że zapomniałam o całym świecie. Podszedł do mnie, kiedy wciskałam wszystkie możliwe przyciski.

– Potrzebujesz pomocy? – zapytał z tym swoim spokojem, który od razu mnie speszył.

– Ja? Nie… ja tylko… sprawdzam, czy to działa – bąknęłam.

– Działa. Tylko nie wtedy, kiedy się je bije – zaśmiał się.

Zawstydziłam się, ale poczułam coś nowego. Coś, czego nie czułam od miesięcy – lekkość. Jakby ktoś zdjął mi z ramion choć jeden ciężar.
Marek pokazał mi, jak ustawić maszynę, a później… już codziennie przychodził, gdy widział mnie nieogarniętą, spoconą, zdezorientowaną. Zawsze z tą samą cierpliwością.

– Każdy kiedyś zaczynał – powtarzał.

I pierwszy raz od dawna czułam, że jestem widziana. Że jestem atrakcyjna. Że jestem… kimś. 

– Kinga, dobrze ci idzie – powiedział któregoś dnia, dotykając lekko mojego ramienia. I to jedno, krótkie zdanie zrobiło we mnie więcej niż wszystkie terapeutyczne podcasty świata. A ja głupia, powoli zaczęłam wierzyć, że może… naprawdę wracam do życia.

Los daje mi jakąś szansę

Z czasem to wszystko zaczęło przychodzić mi łatwiej. Nie tylko ćwiczenia, ale też to, by w ogóle tam być. Przestałam udawać, że wiem, co robię, a Marek przestał udawać, że nie widzi, że wciąż się stresuję. Pojawiały się między nami krótkie żarty, przekomarzania i takie momenty, w których czułam, że od dawna nikt nie patrzył na mnie w ten sposób. Po jednym z treningów zaproponował, żebyśmy poszli na smoothie. Przyjęłam zaproszenie bez wahania, choć jeszcze miesiąc wcześniej pewnie bym uciekła z siłowni po cichu, żeby przypadkiem nie natknąć się na kogokolwiek. Usiedliśmy przy małym stoliku, a Marek oparł się wygodnie o krzesło i spojrzał na mnie z łagodnym uśmiechem.

– Lubię z tobą trenować, wiesz? – powiedział. – Masz w sobie coś, co rzadko się widzi. Jakbyś naprawdę chciała zawalczyć o siebie.

– W sumie… chyba właśnie to próbuję robić – odpowiedziałam.

To bardzo dobra decyzja – odparł. – W mojej pracy chodzi o to, by nauczyć ludzi, że ciało i głowa idą razem. Jak jedno się podnosi, drugie zaczyna nadążać.

– Czyli jesteś takim prywatnym motywatorem? – zażartowałam.

– Czasem tak. Ale wolę, kiedy ktoś zaczyna wierzyć w siebie bez mojej pomocy. 

Zrobiło mi się ciepło. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz mężczyzna mówił do mnie w tak życzliwy sposób. A poza tym zaczynałam czuć coś jeszcze – lekki dreszcz przy każdym jego słowie. Niepewność, ekscytację, odrobinę lęku, bo bałam się wejść w cokolwiek po Tomku, a mimo to coś mnie do Marka ciągnęło.

– A ty? – zapytałam. – Dlaczego to robisz? Przecież nie każdy trener traktuje ludzi tak poważnie.

– Może dlatego, że kiedyś potrzebowałem kogoś, kto potraktowałby poważnie mnie – odpowiedział spokojnie. – Teraz oddaję to dalej.

Nie dopytywałam. Nie chciałam naruszać jego granic. Wystarczyło mi, że się otworzył choć trochę. Czułam napięcie, takie subtelne, które pojawia się między ludźmi, gdy czują do siebie coś więcej, niż chcą przyznać. Kiedy wyszliśmy, szliśmy obok siebie w milczeniu. Powietrze pachniało wieczorną wilgocią, a lampy odbijały się w mokrym chodniku. W pewnym momencie Marek zatrzymał się, jakby coś chciał powiedzieć, lecz zamiast tego zrobił coś innego. Pochylił się i pocałował mnie szybko, spontanicznie, trochę tak, jakby sam siebie zaskoczył. Mnie na pewno zaskoczył.

– Przepraszam… – powiedział cicho. – Nie planowałem tego.

– Ja też nie – wyszeptałam.

To nie trwało długo, ale wzniosło we mnie wszystko, co ostatnio przebudzałam. Ekscytację, nadzieję, tę drżącą obawę, która sprawia, że człowiek czuje się żywy. Przez całą drogę do domu zastanawiałam się tylko nad tym: czy to miało sens? Czy on naprawdę coś czuje, czy po prostu jest taki uroczy dla wszystkich? Nie chciałam kolejnej katastrofy w swoim życiu, a jednak łapałam się na tym, że może tym razem los daje mi jakąś szansę.

Wreszcie układa się idealnie

Następne dni mijały mi wolniej niż zwykle. Z każdą godziną coraz bardziej zastanawiałam się, czy Marek będzie zachowywał się tak samo jak wcześniej, czy może tamten pocałunek był jedynie impulsem, który już dawno uznał za pomyłkę. Bałam się, że kiedy wejdę na siłownię, zobaczę w jego oczach dystans, skrępowanie albo – co gorsza – obojętność. Nic takiego się nie wydarzyło. Kiedy mnie zobaczył, podszedł jak zawsze, choć tym razem uśmiechnął się delikatniej, jakby było w tym coś bardziej osobistego.

– Cieszę się, że przyszłaś – powiedział. – Myślałem, że możesz sobie zrobić wolne.

Nie planowałam ucieczki – odpowiedziałam, choć przez chwilę rzeczywiście ją rozważałam.

– To dobrze. Bo dzisiaj mam dla ciebie coś nowego. – Ujął mnie lekko za dłoń i poprowadził w stronę wolnych ciężarów. Ten dotyk, krótki i niby nic nieznaczący, poruszył we mnie wszystko.

Trening był intensywny, ale co jakiś czas łapałam jego spojrzenie. Było inne niż wcześniej. Ciepłe. Zainteresowane. Może nawet… czułe. Kiedy poprawiał moją postawę, jego dłonie zatrzymywały się na moich ramionach odrobinę dłużej, niż wymagała tego sytuacja.

– Robisz ogromne postępy – powiedział w pewnym momencie. – Serio. I wiesz, co jeszcze? Bardzo… dobrze na mnie działasz.

Uniósł wzrok nieco wyżej, tak że nasze spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę.

– W jakim sensie? – zapytałam, choć odpowiedź zaczynałam czuć bardziej, niż rozumieć.

– W dobrym – odparł. – Dawno nie miałem takiego zapału do pracy, jak wtedy, kiedy pracuję z tobą.

Chyba nawet się zarumieniłam. Poczułam, że to coś więcej niż uprzejmość. Po treningu znowu poszliśmy na smoothie. Momentami było tak swobodnie, jakbyśmy znali się od lat. Żartował, opowiadał o swoim podejściu do sportu, o tym, że najważniejsza jest konsekwencja, nie perfekcja. Nieświadomie opierał dłoń o moje przedramię, jakby robił to odruchowo. Mówił spokojnie, chwilami z lekkim zawstydzeniem, jakby sam nie był pewien, czy powinien się tak otwierać.

Wracałam do domu z uczuciem, że ktoś odsłonił przede mną fragment nowej rzeczywistości. A w niej była ja – bardziej odważna, pogodniejsza, spokojniejsza. Obok mnie był Marek. Blisko. Zbyt blisko, żebym potrafiła udawać, że to nic nie znaczy, a jednocześnie jeszcze nie na tyle, bym rozumiała, dokąd to zmierza. Z każdym kolejnym spotkaniem coraz bardziej czułam, że zaczynam budować w głowie obraz czegoś, co mogłoby przypominać nowy początek. Wierzyłam, że to wreszcie układa się idealnie. Może naiwnie. Może irracjonalnie. Jednak po raz pierwszy od dawna nie chciałam się przed tym powstrzymywać.

Jest moją inspiracją

Tego dnia przyszłam na siłownię z lekką ekscytacją, taką, którą trudno ukryć. Miałam wrażenie, że nasze ostatnie spotkania układały się w coś, co mogłoby być początkiem historii. Gdy weszłam do środka, rozejrzałam się z przyzwyczajenia, szukając Marka. Zobaczyłam go od razu. Stał blisko wejścia, ale nie sam. Obok niego była kobieta. Głaskała go z taką czułością, że aż mnie zamurowało. Markowi świeciły się oczy, kiedy na nią patrzył. Nie podchodzili, więc przycupnęłam przy filarze, próbując odgonić myśli, które zaczęły mi się kotłować w głowie. Nie miałam odwagi zrobić kroku do przodu.

– To jest właśnie ta siłownia, mówiłem ci, że tu jest najlepsza atmosfera – powiedział Marek kobiecie, pokazując jej salę.

Obserwowałam, jak przedstawiał ją innym trenerom. Byli życzliwi, uśmiechnięci, gratulowali jej. Ona śmiała się cicho, a gdy Marek ujął ją za rękę, poczułam, jak wszystkie moje wyobrażenia zaczynają się rozsypywać. W końcu zauważył mnie. Uniósł dłoń w geście powitania, a potem podszedł z kobietą u boku.

– Kinga, poznaj moją żonę. Jest moją inspiracją – powiedział, zupełnie swobodnie, jakby to była zwykła sytuacja.

Żona. Wszystko, co czułam, zatrzymało się we mnie jak zacięty mechanizm. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie wiedziałam nawet, czy powinnam oddychać. Uśmiechnęłam się tak, jak umiałam, choć w środku miałam wrażenie, że stoję na jakimś obcym, chwiejnym gruncie.

– Miło mi – powiedziała kobieta, a ja skinęłam tylko głową.

Po chwili odeszli, a ja stałam, jakbym przestała być częścią tego miejsca. Szok, wstyd, poczucie ośmieszenia – to wszystko zaczęło narastać we mnie tak szybko, że musiałam złapać się poręczy, żeby nie stracić równowagi. Zrozumiałam, że cała ta historia, cała moja nowa nadzieja, miała inny kierunek, niż sobie wyobrażałam.

Nie chciałem, żeby tak to wyszło

Wyszłam z siłowni tak szybko, jak tylko mogłam. Nie pamiętam nawet, czy się pożegnałam z recepcjonistką. Chciałam po prostu wydostać się na świeże powietrze, choć wcale mi nie pomagało. Miałam wrażenie, że każdy krok waży więcej niż poprzedni, a myśli były zbyt głośne, żeby je uciszyć.
Zanim zdążyłam dojść do skrzyżowania, usłyszałam za sobą szybkie kroki.

– Kinga, zaczekaj! – Marek dogonił mnie i chwycił delikatnie za ramię.

Zatrzymałam się, ale nie spojrzałam na niego. Bałam się, że jeśli zobaczę jego twarz, zacznę mówić rzeczy, których nie będę umiała cofnąć.

Nie chciałem, żeby tak to wyszło – powiedział cicho.

– Wyszło dokładnie tak, jak musiało – odpowiedziałam. – Dlaczego nic nie mówiłeś?

Zaczął nerwowo poprawiać rękaw bluzy.

– To skomplikowane.

– Naprawdę? – spytałam, czując, że emocje zaczynają mnie przerastać. – Wcale tak to nie wygląda. Wystarczyłoby jedno zdanie.

– Nie chciałem cię zranić – odparł, jakby było to usprawiedliwieniem.

– I tak to zrobiłeś – powiedziałam, nadal patrząc w bok. – I to nawet nie dlatego, że masz żonę. Gorsze było to, że pozwoliłeś mi wierzyć w coś, co nie miało prawa istnieć.

Milczał przez chwilę. Wyglądał na zagubionego, jakby pierwszy raz od dawna nie wiedział, co powiedzieć. Ale we mnie narastało już coś innego – gniew na siebie.

– Byłam naiwna – wyrwało mi się. – Otworzyłam się, bo myślałam, że… nie wiem. Że jestem dla ciebie ważna.

– Byłaś – powiedział szybko, może zbyt szybko.

– Nie mów tak – przerwałam mu. 

Odsunęłam jego rękę i ruszyłam w stronę przejścia dla pieszych. Już mnie nie zatrzymał. Chyba zrozumiał, że na tę rozmowę jest za późno.
Wieczorem siedziałam na podłodze w kuchni, oparta o szafkę, z głową schowaną w ramionach. Wstyd mieszał się z złością, a złość z rozczarowaniem. Nie czułam się zdradzona. Czułam się głupia. Naiwna. Zbyt chętna, by wziąć pierwszą iskrę nadziei i zamienić ją w cały ogień. Przestałam przychodzić na siłownię. W zamian kupiłam rower, taki prosty, miejski. 

Kinga, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: