Zimą wszystko wygląda inaczej. Gdybym miała komuś opisać, jak naprawdę wygląda życie w pensjonacie pod lasem, powiedziałabym: monotonia, hałas, kawa z termosu i wieczny zapach wilgotnych kurtek. I ludzie. Dużo ludzi. Ale tylko na chwilę. Bo turyści są jak śnieg — przyjeżdżają, robią zamieszanie, brudzą wszystko dookoła, a potem znikają. Nauczyłam się ich nie pamiętać. Tylko numery pokoi, długość pobytu i czy zostawili bałagan. Tak jest łatwiej.
Mam na imię Olga. Pracuję tu od pięciu lat i wiem jedno — jeśli chcesz przetrwać sezon, nie możesz się z nikim zżywać. To nie są ludzie „na zawsze”. To są ludzie „na teraz”. Trzeba ich zameldować, dać im mapkę, powiedzieć, kiedy są śniadania i gdzie nie wchodzić, bo to prywatny teren. Tyle. Nie szukam tu przygód. Nie po to przeprowadziłam się w góry. Lubię kontrolę, spokój i swoją rutynę. Czasem, gdy nie ma gości, stoję przy oknie i patrzę, jak śnieg zasypuje ścieżkę prowadzącą do lasu. Lubię ten widok. Tylko że zimą goście są zawsze. I wtedy przyszedł on.
Pamiętam go dokładnie — jakby ktoś przez pomyłkę teleportował go tu z jakiegoś biurowca. Za cienka kurtka, buty bardziej do galerii handlowej niż na śnieg, wzrok spanikowanego jelenia, który zgubił się we własnym lesie. I do tego bagaż podręczny jak na weekend w Krakowie, a nie na ferie w Beskidach. Kamil. Tak miał na imię. Pierwszy raz w górach. Pierwszy raz na śniegu, jak sam przyznał. Wyglądał, jakby się zgubił jeszcze zanim zdążył wyjść na szlak. I nie wiem czemu, ale zwrócił moją uwagę.
Po co ja to robię
Wypożyczalnia przy dolnej stacji była zawsze jak rynek w godzinach szczytu – gwar, przepychanki, dzieci płaczące, ktoś krzyczy, ktoś się potyka o własne narty. Stojąc tam, czułam znajome napięcie w karku. Miałam w planie załatwić swoje rzeczy i jak najszybciej wrócić do recepcji. Nie lubiłam tego miejsca – zbyt dużo ludzi, zbyt dużo hałasu. Zauważyłam go, zanim jeszcze podszedł do lady. Stał z boku, jakby nie wiedział, czy w ogóle ma prawo tu być. Jego kurtka była zdecydowanie za cienka, buty wyglądały na miejskie, bardziej do chodzenia po kostce brukowej niż po śniegu.
Próbował zrozumieć coś z instrukcji, ale wyglądał, jakby nie rozumiał nawet słówka. Zerkał na innych, próbował ich naśladować, ale bez przekonania. I miał tę minę – jakby chciał się po prostu rozpłynąć. Patrzyłam na niego, a coś we mnie mówiło: nie odwracaj się, nie wtrącaj się, nie twoja sprawa. Ale stałam tam dalej. W końcu on pierwszy się odezwał.
– Przepraszam, ja chyba… potrzebuję pomocy – powiedział cicho, z wyraźnym zmieszaniem.
Spojrzałam na niego uważnie.
– Nie szkodzi. Chcesz iść na szlak, a nie masz nic odpowiedniego?
Skinął głową.
– Nawet nie wiem, co jest odpowiednie – przyznał, jakby mówił to sam do siebie.
Zanim zdążyłam się zastanowić, co robię, podeszłam do niego i zaczęłam wypytywać, co ma, czego mu brakuje, na jak długo przyjechał i czy wie chociaż, gdzie planuje iść. Mówił trochę nieskładnie, plątał się w słowach, ale był szczery. Nie udawał kogoś, kim nie był. W tym wszystkim było coś rozbrajającego. Pokazałam mu, co powinien wypożyczyć. Zapytałam o rozmiar buta – nie umiał dobrać rozmiaru raków. Wyglądał na kogoś, kto nawet nie wiedział, że takie rzeczy istnieją. Pomogłam mu je przymierzyć, doradziłam lepszą kurtkę, wskazałam, które skarpetki nie zamoczą mu nóg już po pierwszych dziesięciu minutach marszu.
Cały czas myślałam, po co ja to robię. Przecież mam swoje sprawy. Przecież nie jestem od tego. Normalnie machnęłabym ręką i poszła w swoją stronę. A jednak coś mnie do niego ciągnęło. Może to, że nie próbował robić z siebie bohatera. Może jego autentyczna dezorientacja. Albo to, że nie próbował mnie zagadywać ani być miły. Po prostu potrzebował pomocy i to mówił. Gdy już wszystko miał i podziękował, skinęłam tylko głową i ruszyłam w swoją stronę. Wróciłam do recepcji i próbowałam wejść z powrotem w swój rytm, ale jego twarz – ta zaskoczona i trochę zmieszana – ciągle mi gdzieś siedziała z tyłu głowy.
Nie mogłam przestać o tym myśleć
Następnego ranka przyszłam wcześniej niż zwykle. Śnieg padał całą noc, więc wiedziałam, że zanim goście się obudzą, trzeba będzie odgarnąć przejście, rozłożyć maty przy wejściu i przygotować salę śniadaniową. Lubiłam tę poranną ciszę – krótki moment, kiedy pensjonat jeszcze nie zdążył się obudzić, a ja miałam wszystko pod kontrolą. Zaparzyłam sobie herbatę, usiadłam za ladą i wtedy je zobaczyłam. Małe, jasne pudełko. Leżało tuż obok dzwonka. Najpierw pomyślałam, że ktoś coś zostawił. Otworzyłam je i zobaczyłam ciastko z lokalnej cukierni – ulubione, te z cynamonem i jabłkiem, które zawsze znikały jako pierwsze. Obok karteczka. Starannie złożona. „Za cierpliwość. Kamil.”
Przez chwilę tylko stałam i patrzyłam. To było proste. Żadne wielkie słowa, żadna niezręczna uprzejmość. Tylko mały gest. Ale trafił w coś, czego sama w sobie nie dotykałam od dawna. Zamknęłam pudełko i schowałam kartkę do kieszeni. Przez resztę poranka nie mogłam przestać o tym myśleć. Czułam coś w rodzaju... wdzięczności? Wzruszenia? Sama nie wiedziałam. Kiedy przyszła jego pora wymeldowania, nie wytrzymałam. Zeszłam do lobby i od razu go zauważyłam – siedział z kubkiem kawy, trochę zgarbiony, zapatrzony w okno.
– To nie było konieczne, ale… miłe – powiedziałam, podchodząc do niego.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się tak, jakby już nie czuł się obco.
– To była najdłuższa rozmowa, jaką miałem wczoraj. I najbardziej pomocna – odpowiedział spokojnie.
Usiadłam obok. Nie planowałam tego. Po prostu nogi mnie tam zaprowadziły. Rozmawialiśmy chwilę. Nie o sprzęcie, nie o warunkach na szlakach. O niczym konkretnym. A jednak czułam się, jakbyśmy rozmawiali pierwszy raz naprawdę. Zniknęło napięcie.
– Czy chcesz się przejść po pracy? – zapytał nagle. – Tak po prostu. Potrzebuję... chyba ciszy.
Powinnam odmówić. To przecież nieprofesjonalne. Pracuję tu. Ale nie powiedziałam „nie”.
– Po kolacji. Jeśli nie będzie padać – rzuciłam i wstałam.
Pokiwał głową. Nic więcej nie dodał. Tego wieczoru przyszłam pod drzwi pensjonatu. Czekał już z termosami w dłoniach.
– Zielona herbata. Mam nadzieję, że lubisz – powiedział cicho.
Skinęłam głową i ruszyliśmy w stronę ścieżki między drzewami.
Ja już nie wiem, co czuję
Szliśmy ścieżką, którą bardzo dobrze znałam z porannych spacerów. Kiedyś chodziłam tam częściej. Później... mniej. Nie było dla kogo. Śnieg skrzypiał pod nogami. Na początku milczeliśmy.
– Często tędy chodzisz? – zapytał po chwili.
– Teraz trochę rzadziej – odpowiedziałam. – Ale lubię tę trasę, szczególnie rano, kiedy wszyscy jeszcze śpią i jest tu spokojnie.
– Wszyscy tu wiedzą, co robić – powiedział nagle. – Przychodzą, wypożyczają sprzęt, idą na stoki, wracają, jedzą fondue i wrzucają zdjęcia. Ja tylko wiedziałem, że muszę gdzieś uciec. A góry wydawały się daleko od wszystkiego.
Zatrzymałam się i odwróciłam do niego. Stał z lekko opuszczoną głową, śnieg topniał na jego kurtce. W świetle czołówki widać było tylko fragment jego twarzy.
– A ja... wiedziałam, że muszę tu zostać – odpowiedziałam po chwili.
Spojrzał na mnie uważnie. Może czekał na dalszy ciąg, ale nie miałam więcej do dodania. To było wystarczająco prawdziwe. Usiedliśmy na powalonej sośnie. Kamil otworzył termos i podał mi kubek. Herbata była gorzka i gorąca – dokładnie taka, jakiej potrzebowałam.
– Pracuję zdalnie – powiedział nagle. – W teorii mogę być wszędzie. Ale nigdzie nie czuję, że powinienem zostać. Chyba przegapiłem moment, w którym coś się powinno zbudować.
– Może nie każdy musi coś budować – powiedziałam, zaskoczona własnymi słowami.
Przez chwilę nie mówił nic. Siedzieliśmy w ciszy, słuchając, jak śnieg zsuwa się z gałęzi.
– Ludzie chyba nie mają pojęcia, jak bardzo można się czuć nie na miejscu. Nawet we własnym życiu – powiedział w końcu. – A ty? Też się tak czujesz?
Spojrzałam przed siebie. Las był.. cichy.
– Ja już nie wiem, co czuję – odpowiedziałam. – Ale pierwszy raz od dawna z kimś rozmawiam. Naprawdę rozmawiam.
Nie odpowiedział. Ale kiwnął głową. I to mi wystarczyło.
Wiedziałam, że coś się zmienia
Zaczęło się od wieczornych herbatek w lobby. Przysiadał z boku, z książką, czasem bez. Mówił, że lepiej mu się śpi po spacerze i ciepłym napoju. Z czasem przynosił też drugi kubek. Zawsze zielona herbata. Zawsze bez cukru. Nie pytał, czy mam czas. Po prostu siadał, czekał, aż usiądę obok. I ja siadałam. Nie dlatego, że wypadało. Bo chciałam. Zdarzało się, że goście przychodzili późno, czegoś szukali, pytali. Kamil czekał. Czasem tylko patrzył przez okno, czasem coś zanotował w telefonie. Zdarzyło się nawet, że komuś pomógł z walizką, choć nie miał żadnego obowiązku. Stał się... obecny. Cichy, ale obecny.
Chodziliśmy też na krótkie spacery. Już nie tylko po pracy. Czasem przed śniadaniem, gdy wszyscy jeszcze spali. Śnieg wtedy był dziewiczy, jakby nie istniała żadna ludzka obecność. Nie rozmawialiśmy dużo. Ale wystarczająco. W pensjonacie zauważono, że „ten gość z 203” coraz częściej przebywa przy recepcji. Koleżanka z obsługi zapytała mnie raz, czy coś nas łączy. Odpowiedziałam, że nie. I w pewnym sensie to była prawda.
Ale sama wiedziałam, że coś się zmienia. Że zaczynam czekać. Na jego kroki. Na dźwięk termosu stawianego na ladzie. Na te kilka minut ciszy, które były bardziej intymne niż niejedna rozmowa. I wtedy przyszło to, co nieuchronne.
Zorientowałam się, że czuję niepokój. Nie wtedy, gdy go nie było. Tylko wtedy, gdy był. Bo wiedziałam, że to się skończy. Sezon nie trwa wiecznie. Pensjonat pustoszeje. Turyści wyjeżdżają. Tak to działa. Zaczęłam się dystansować. Zamiast siadać – udawałam, że mam coś do zrobienia. Zamiast odpowiadać – przerzucałam rozmowę na inne tory. Spacery? Odmawiałam. Tłumaczyłam się zmęczeniem, pogodą. I on to zauważył.
– Coś się zmieniło? – zapytał pewnego wieczoru, gdy zamiast usiąść obok, sięgnęłam po szmatkę i zaczęłam czyścić ladę, która tego wcale nie potrzebowała.
– Po prostu... nie można się przyzwyczajać – odpowiedziałam zbyt szybko. – Takie rzeczy nie trwają.
Nie odpowiedział od razu. Wziął kubek, przez chwilę patrzył w parę unoszącą się znad herbaty.
– Rozumiem – powiedział cicho. – Szkoda.
Wyszedł. Tego wieczoru nie wrócił.
Nie udawaliśmy, że to zwykły spacer
Ostatniego dnia śnieg padał gęsto, ale lekko, jakby ktoś siał puch z nieba. Pensjonat już powoli pustoszał, zostało może kilka rodzin z dziećmi i pary, które postanowiły przedłużyć pobyt. Kamil miał wyjechać przed południem. Widziałam jego nazwisko na liście wymeldowań, zaznaczone ołówkiem, z dopiskiem „zapłacone z góry”. Nie planowałam się z nim żegnać. Myślałam, że wyjdzie po cichu, bez słowa. Ale około dziewiątej pojawił się w recepcji.
– Możemy przejść się jeszcze raz? – zapytał.
Patrzyłam na niego chwilę. Był już ubrany do drogi, plecak przy drzwiach. Mimo to wyglądał spokojnie, jakby nie miał żadnych planów poza tym spacerem. Nie odpowiedziałam, tylko sięgnęłam po kurtkę i czapkę. Wyszliśmy w stronę lasu. Ścieżka była przydeptana, ale wciąż miękka. Znowu szliśmy przez ciszę, tylko tym razem bardziej świadomie. Wiedząc, że to ostatni raz. Nie udawaliśmy, że to zwykły spacer.
– Nie chciałem tylko być kolejnym gościem – powiedział nagle, nie patrząc na mnie.
Zatrzymałam się.
– Nie byłeś. Ale ja nie wiem, co z tym zrobić – odpowiedziałam.
To była prawda. Nie wiedziałam. Nie byłam gotowa ani na początek, ani na koniec. A już tym bardziej nie na coś pomiędzy. Szliśmy jeszcze kawałek, ale nie dodaliśmy nic więcej. Kiedy zawróciliśmy i wróciliśmy pod pensjonat, nie było żadnych słów pożegnania. Zatrzymał się na schodach, spojrzał na mnie jakby z lekkim smutkiem, ale nie prosił o nic. I odszedł. Wracając do recepcji, miałam wrażenie, że świat wraca na swoje miejsce. Że znowu jestem tylko ja i lista gości do zameldowania.
Usiadłam przy komputerze, zaczęłam wpisywać dane nowej rezerwacji. I wtedy zauważyłam to. Pudełeczko. Na tej samej ladzie co wcześniej. Takie samo, jak to pierwsze. Tylko bez karteczki. Otworzyłam je. To samo ciastko. Patrzyłam na nie długo, trzymając je w dłoni. Nie wiem, czy chciał coś przez to powiedzieć. Może po prostu chciał, żebym pamiętała. A ja wiedziałam, że zapamiętam.
Olga, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Byłam tak zapracowana, że nie miałam czasu na związki. Miłość spadła na mnie nagle jak deszcz w jesienny dzień”
- „Tę randkę zapamiętam na zawsze. Zaczęła się od kompletnej katastrofy, a skończyła jak z dobrej komedii romantycznej”
- „Zawsze myślałam, że rozwód to koniec świata. Przypadek sprawił, że na nowo otworzyłam się na miłość”








