Przez ponad dwadzieścia lat robiłem karierę w bardzo dużej korporacji. Zaczynałem od zwykłego stażu, a kończyłem jako dyrektor zarządzający, z premiami większymi niż pensje wielu moich podwładnych razem wzięte. Wierzyłem, że to właśnie jest prawdziwy sukces – liczby, wyniki, awanse, a ludzie… cóż, ludzie byli narzędziami do celu. Nigdy nie sądziłem, że coś może to zmienić, aż wydarzyło się coś, co przestawiło wszystkie moje priorytety. Nagle cała ta finansowa karuzela zaczęła mi ciążyć i wtedy, po dwóch dekadach, zacząłem naprawdę widzieć i słyszeć innych. 

Wszystko zaczęło się niewinnie

Początek wszystkiemu dał staż w jednym z warszawskich biur wielkiej korporacji. Po prostu parzyłem kawę, aktualizowałem tabele i przysłuchiwałem się spotkaniom z boku. Byłem gotów na wszystko, byle tylko się wybić. I wybiłem się, znacznie szybciej, niż sam przypuszczałem. Po trzech miesiącach dostałem umowę, potem awans, kolejne projekty. Siedziałem po godzinach, nie brałem urlopów, odbierałem maile o drugiej w nocy. I byłem z siebie dumny.

Pierwszy przelew z premią przyszedł po nieco ponad roku. Pamiętam, jak spojrzałem na konto i zakręciło mi się w głowie. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że warto było. Od tego momentu poszło już z górki — kolejne szczeble kariery, zagraniczne szkolenia, służbowe wypasione auto i własny wielki gabinet. Rodzice pękali z dumy, znajomi pytali o rady, a ja czułem się niezastąpiony.

W domu bywałem coraz rzadziej. Żona przyzwyczaiła się do mojego trybu życia, a dzieci do mojej nieobecności. Uważałem, że daję im wszystko, co najlepsze: bezpieczeństwo, wakacje, przyszłość. Nie sądziłem, że mogliby chcieć czegoś więcej. Nie słyszałem ich. Nie chciałem.

W pracy szło mi świetnie, wyniki rosły, zespół się rozrastał i miałem coraz więcej pod sobą. Ludzie się zmieniali, rotacja była duża, ale dla mnie to nie miało znaczenia. Byli tylko nazwiskami na liście płac, a kiedy ktoś prosił o podwyżkę, myślałem: wszyscy chcą więcej, ale nie wszyscy są warci więcej. Siebie natomiast uważałem za wyjątkowego, może aż za bardzo.

Zaczęło się od jednej decyzji

Trzeba było ściąć koszty. Tak po prostu – takie było polecenie z centrali. Spojrzałem na tabelę i bez wahania wykreśliłem pięć nazwisk. Dwoje z nich miało kredyty, jedno samotnie wychowywało dziecko, a jedno wracało właśnie z urlopu macierzyńskiego. Ale w rubryce „efektywność” nie wypadali najlepiej, więc uznałem, że nie będą stratą. Uśmiechałem się uprzejmie, gdy dział HR przekazywał im wypowiedzenia, a po godzinie już o nich nie pamiętałem.

W korpo, w którym pracowałem, liczyło się tylko to, ile przynosisz. Ludzie byli funkcją wyników, a nie osobami z uczuciami, zmęczeniem, ambicjami czy lękami. Tak nas uczono – twarda szkoła zarządzania, w której empatia była zbędnym balastem. Dla mnie istniały tylko wyniki, a kiedy ktoś płakał w biurze, zamykałem drzwi i kazałem sekretarce go wyprosić.

Pamiętam rozmowę z Michałem, świetnym specjalistą, który chciał krótszy etat po narodzinach córki. Spojrzałem na niego jak na dzieciaka i powiedziałem: – Michał, jesteśmy w tym biznesie po to, żeby zarabiać, nie budować przedszkole. Tydzień później sam złożył wypowiedzenie i nawet nie próbowałem go zatrzymać.

Byłem skuteczny. Nagradzano mnie. Przysyłano gratulacje z centrali. Dawano większy budżet i nowe projekty. I choć czasem wracałem do domu pusty jak wydmuszka, tłumaczyłem sobie, że tak właśnie wygląda sukces. Nie zauważyłem, że przestałem czuć cokolwiek.

Nie stało się to nagle

Nie było dramatycznego zwrotu akcji. Wszystko rozłaziło się po cichu, jakby życie chciało mi oszczędzić widowiskowego upadku. Najpierw przyszedł raport, który pokazał spadki. Potem audyt, który wykazał błędy w zarządzaniu projektami. A później telefon od szefa działu finansów: – Musimy porozmawiać i to nie będzie miła rozmowa.

W firmie zrobiło się nerwowo. Zaczęli patrzeć na mnie inaczej – jakby już nie byłem tym złotym chłopcem, tylko kulą u nogi. Zespół, który przez lata traktowałem jak trybiki, zaczął się sypać. Ludzie odchodzili jeden po drugim. Zastanawiałem się, skąd ta nagła fala, ale w głębi serca wiedziałem: nie zostawia się kogoś, kto przez lata nie widział w tobie człowieka.

W domu też nie było lepiej. Córka od tygodni nie odzywała się do mnie poza grzecznościowym „cześć”, a syn unikał już nawet kontaktu wzrokowego. Żona przestała pytać, o której wrócę – uznała chyba, że to już nie ma sensu. A ja po raz pierwszy od dawna czułem, że jestem sam. I nie miałem pojęcia, co z tym zrobić.

Najgorszy był moment, kiedy dostałem maila od działu HR – propozycja rozwiązania umowy „za porozumieniem stron”. Podziękowania za lata pracy i bonus za lojalność. Przeczytałem to cztery razy i wtedy pierwszy raz od dawna poczułem, że coś we mnie drgnęło. Nie złość. Coś znacznie trudniejszego do udźwignięcia – żal do samego siebie.

Myślałem, że będzie łatwiej

Na początku próbowałem udawać, że nic się nie stało. Kiedy dzwonili znajomi, mówiłem, że zrobiłem sobie przerwę, że chcę odpocząć, przewietrzyć głowę. Śmiałem się, że teraz to ja będę wybierał, komu dam swój czas. Ale prawda była taka, że nikt nie dzwonił z propozycją. Telefon milczał, a ja patrzyłem w sufit i zastanawiałem się, jak to się stało, że zostałem sam – bez zespołu, bez projektów, bez sensu.

Pewnego dnia, już po kilku tygodniach bez pracy, wyszedłem do sklepu wcześniej niż zwykle. Na ławce pod blokiem siedział starszy pan – rozpoznawałem go z widzenia, ale nigdy nie zamieniliśmy słowa. Gdy wracałem z torbą, spojrzał na mnie i powiedział: – Pan to kiedyś tak pędził, że aż kurz za panem leciał. Dobrze, że pan teraz siada. Zawsze warto usiąść i popatrzeć.

Uśmiechnąłem się niepewnie. Chciałem iść dalej, ale te słowa przykleiły się do mnie jak rzep. Wróciłem do mieszkania i po raz pierwszy od dawna naprawdę usiadłem. Bez laptopa, bez telefonu, bez agendy. Usiadłem i patrzyłem – na ściany, na kubek z resztką kawy, na zdjęcia rodziny. I zobaczyłem rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Kurz na półkach. Cichy smutek w oczach syna na fotografii. Moje własne oczy – obce, puste.

Zacząłem chodzić na spacery. Długie, bez celu. Mijałem ludzi, którzy się do siebie uśmiechali, nie wiedząc, kim są. Przechodziłem obok szkoły córki i zastanawiałem się, kiedy ostatni raz zapytałem ją, co ją interesuje. Nie pamiętałem, ale wiedziałem, że chcę zapamiętać to, co przyjdzie teraz.

Zmiany przyszły same

W salonie, nad kanapą, od lat wisiało zdjęcie – rodzinne, uśmiechnięte. Ja w garniturze, żona w sukience w kwiaty, dzieci jeszcze małe, wtulone w nas. Patrzyłem na nie tysiące razy, ale dopiero teraz je widziałem. I dopiero teraz zauważyłem, jak sztywno obejmuję córkę. Usiadłem pod tym zdjęciem i siedziałem długo. A potem wstałem i poszedłem do pokoju syna. Zastałem go przy komputerze.

– Masz chwilę? – zapytałem.

Zerknął na mnie z zaskoczeniem: – Jasne, co jest?

– Nie wiem. Chciałem po prostu pogadać. Powiedz mi… co teraz cię interesuje?

Najpierw spojrzał na mnie z podejrzliwością, jakby czekał na żart. Ale kiedy zrozumiał, że mówię serio, zaczął mówić. O muzyce, o planach na studia, o dziewczynie z równoległej klasy. Słuchałem. Po prostu słuchałem. I nagle poczułem, że robię coś, czego nie robiłem od lat – jestem ojcem. Tego samego dnia poszliśmy razem na spacer. Bez celu. Po prostu być razem.

Zacząłem też rozmawiać z żoną. O niej, nie o rachunkach. Zacząłem pisać maile do dawnych współpracowników – przepraszając, nie proponując współpracy. Z niektórymi udało mi się spotkać. I po raz pierwszy od bardzo dawna byłem po prostu człowiekiem. Nie funkcją.

W końcu przestałem gonić

Nie udało mi się odbudować kariery, ale codziennie uczę się za to, jak prowadzić życie – swoje, nie cudze. Przez ponad dwadzieścia lat mierzyłem wartość własnej osoby w liczbach. Wzrosty sprzedaży, oszczędności, premie kwartalne. Dziś nie mam już wyników do raportowania. Ale mam syna, który siada ze mną do stołu nie z grzeczności, a z własnej woli. Mam córkę, która wysyła mi memy, bo wie, że je rozumiem. Mam żonę, która znowu chce się przytulać.

Kiedyś zwalniałem ludzi bez cienia refleksji, a dziś sam pomagam jednemu z byłych pracowników założyć niewielką firmę. Bez wielkich planów, bez inwestorów, bez biura z widokiem na miasto. Nie odciąłem się całkiem od pracy. Pomagam lokalnej fundacji, doradzam młodym przedsiębiorcom. Ale robię to po swojemu. Bez presji, bez wyścigu. Mam mniej pieniędzy, ale pierwszy raz od lat nie boli mnie głowa. I nie boję się przyszłości.

Czasem mijam dawnych kolegów z korpo. Są spięci, opaleni od sztucznego światła. Mówią: – Zmieniłeś się, stary. Co ty teraz robisz?

– Uśmiecham się i po prostu żyję.

Andrzej, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: