Agnieszkę poznałem, gdy miałem dwadzieścia pięć lat. Była uporządkowana, konkretna, trochę nerwowa, czyli zupełnie inna niż ja i to chyba właśnie to mnie w niej wtedy urzekło. Przez pierwsze lata naszego małżeństwa jakoś się nam układało. Ona robiła wszystkie plany, a ja nie protestowałem. Ona mówiła, a ja słuchałem. Mieliśmy swój rytm, ale potem coś się zepsuło i kompletnie przestaliśmy się dotykać oraz rozmawiać o czymś innym niż rachunki i terminy.

Pamiętam taki wieczór. Siedzieliśmy w kuchni. W głowie miałem tylko jedno pytanie: „Czy ona jeszcze mnie widzi? Czy w ogóle mnie tu jeszcze ma?” Z biegiem lat coraz więcej grałem, coraz mniej się odzywałem. Agnieszka za to mówiła więcej – głównie o tym, że coś między nami się kończy. A ja? Po prostu... było mi już wszystko jedno. Z dnia na dzień z małżeństwa zrobiliśmy się jak współlokatorzy. Dzieliliśmy lodówkę, ale nie życie. Każde w swoim świecie. Ja z gitarą, a ona z wiecznym poczuciem, że coś jej się należy więcej i właśnie wtedy wydarzyło się coś, co przyspieszyło mój koniec.

Tamtego dnia wróciłem wcześniej z pracy

Miałem zamiar usiąść, pograć, ale w salonie… nie było gitar. Ani jednej. Od razu zajrzałem do szafy – moich kurtek też brakowało. Sprawdziłem komodę – nie ma wzmacniacza. Nawet kolekcja winyli była przetrzebiona. Otworzyłem laptopa. Lokalny portal sprzedażowy – pierwszy baner i już ją rozpoznałem. Moja gitara, Fender Stratocaster, biały lakier, zarysowanie przy przetworniku. Jej zdjęcie – na białym tle, z opisem: „Stan bardzo dobry. Mąż i tak nie używa.” A niżej – moje kurtki, wzmacniacz, winyle z Pink Floyd, Claptonem, Kaczmarskim.

Wszedłem do kuchni. Agnieszka parzyła herbatę, jakby nic się nie stało.

Sprzedajesz moje rzeczy? – spytałem spokojnie, choć czułem, jak drży mi żuchwa.

– Nie twoje. Nasze – odpowiedziała bez emocji. – Poza tym – przecież i tak nie nosisz, nie grasz. Tylko się kurzy.

– Więc to twoje kryterium? Co się kurzy, to won?

– Tak. Bo inaczej wszystko gnije. Tak jak to małżeństwo.

Zamilkłem. Patrzyłem na nią przez chwilę, próbując sobie przypomnieć, kiedy się aż tak od siebie oddaliliśmy, ale już nie pamiętałem. Odwróciłem się i wyszedłem. Nawet nie trzasnąłem drzwiami. Była we mnie tylko ta chłodna pustka. Coś się we mnie zamknęło. Albo – otworzyło. Wtedy zacząłem podejmować decyzję. Jeszcze nie wiedziałem jaką, ale czułem, że będzie nieodwracalna.

Nie było żadnej kłótni, po prostu przestałem mówić

Przez kolejne dni nie zadałem Agnieszce ani jednego pytania. O nic. Ona próbowała – udawała, że wszystko działa jak dawniej. Jadła śniadanie naprzeciwko mnie, opowiadała, co się działo u koleżanek, planowała weekendy. A ja siedziałem, jadłem w milczeniu i patrzyłem w blat, jakby były tam zapisane odpowiedzi, których od niej już nie oczekiwałem.

Wieczorami kręciłem się po mieszkaniu jak po muzeum. Każdy pokój był jak martwa ekspozycja: łazienka z zapachem jej płynu do kąpieli, salon z jej narzutą na kanapie. Nie czułem żalu. Nie tęskniłem. Przestałem już być częścią tego wszystkiego. Otwierałem szafki, wyjmowałem po kolei rzeczy, które chciałem zabrać. Pół godziny dziennie – byle nie za szybko, żeby się nie zorientowała.

W końcu zapytała: – Naprawdę będziesz tak chodził i nic nie mówił?

Spojrzałem na nią – A co mam powiedzieć? Że dziękuję za wystawienie mnie na sprzedaż razem z kurtką?

– Zawsze jesteś ofiarą. Może to ty nas sprzedałeś, zamykając się w tej swojej ciszy.

Wyszedłem o czwartej rano

Wziąłem tylko plecak, trochę ubrań, laptopa, portfel i cztery płyty, które schowałem jeszcze wcześniej – oryginalne, winylowe wydania. Zostawiłem klucze na stole w kuchni. Na kartce – jeden SMS, napisany o trzeciej w nocy, zanim telefon przełączyłem w tryb samolotowy: „Sprzedałaś kilkanaście wspólnych lat ze mną, a ja kupiłem spokój.” To były jedyne słowa, które mogłem jej jeszcze dać.

Wyszedłem na klatkę, zszedłem po schodach, bo winda wydawała się za głośna na taką ucieczkę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułem, że oddycham pełną piersią. Nawet powietrze w październiku smakowało inaczej – jakby nie było przesycone jej obecnością. Auto – nasze wspólne, ale umowa leasingowa była na mnie. Wsiadłem, ruszyłem, kierunek: bez kierunku.

Ostatecznie zaparkowałem w lesie. Znałem to miejsce. Stary parking przy drodze rowerowej, jakieś czterdzieści kilometrów od miasta. Kiedyś tu robiliśmy pikniki. Wtedy jeszcze się śmialiśmy. Zostałem w aucie. Włączyłem płytę – Eric Clapton, „Unplugged”. Gitary brzmiały, jakby ktoś grał je w środku mojego serca. Nie byłem wściekły. Nie płakałem. Siedziałem i patrzyłem w przednią szybę, za którą wstawał poranek.

Telefon dzwonił. Dwa, pięć, trzynaście razy. Nie odebrałem. Gdy w końcu przestał, nastawiłem drugi utwór. Poczułem coś, czego nie czułem od lat – lekkość. Może to jeszcze nie była wolność, ale już nie klatka.

Zatrzymałem się u Karola

Stary kumpel ze studiów, z którym zawsze dzieliło mnie więcej niż nas łączyło – on był duszą towarzystwa, ja cieniem w kącie. Ale kiedyś, w jakiejś dziwnej chwili w akademiku, powiedzieliśmy sobie o kilka zdań za dużo. I jakoś to zostało. Drzwi otworzył z kubkiem kawy w ręce. Spojrzał na mnie – nie musiałem nic mówić.

– Oho. Patrząc na twoją minę, w końcu odszedłeś. Wejdź. Masz ochotę na coś mocniejszego niż kawa?

– Jeszcze nie wiem.

– Nie sądziłem, że naprawdę to zrobisz.

– Ja też nie. Ale gdy zobaczyłem moje rzeczy z ceną, poczułem się jak towar, a ja nie jestem już na sprzedaż.

Karol tylko skinął głową. I tak był lepszy w milczeniu niż większość ludzi w mówieniu. Wieczorem zagraliśmy coś razem. On na starej perkusji, ja na gitarze. Nic wielkiego – kilka riffów, kilka wspomnień. Ale w środku poczułem ciepło i spokój. Po tylu latach duszenia się w związku w końcu miałem chwilę dla siebie. Zasnąłem na kanapie, przykryty kocem, z dźwiękiem bębnów i strun w głowie.

Pierwszy raz od dawna nie bałem się następnego dnia

Agnieszka długo nie dzwoniła. Myślałem, że może da sobie spokój, że wreszcie zrozumie. Ale kiedyś w połowie listopada odezwała się jej siostra, Basia. Napisała na Messengerze: „Wiktor, Agnieszka nie daje sobie rady. Chcesz, żebym z nią pogadała?”

Nie odpowiedziałem. Co miałem napisać? Że wszystko, co trzeba było powiedzieć, już zostało powiedziane? Podobno spotkały się kilka dni później w kawiarni. Wiem to, bo Basia później zadzwoniła – nie po to, żeby przekonywać mnie do powrotu. Po prostu... chciała mi coś powiedzieć.

– Wiesz, ona naprawdę nie rozumie, co się stało. – usłyszałem w słuchawce. – Myśli, że zwariowałeś. Powiedziała, że tylko chciała coś zmienić – dodała po chwili.

– I zmieniła. Już mnie nie ma.

Podobno Agnieszka później próbowała do mnie pisać. Wysłała kilka wiadomości głosowych – krótkich, urywanych, jakby sama nie wiedziała, po co to robi. Skasowałem odruchowo. Wieczorem siedziałem na balkonie u Karola i grałem cicho, żeby nie obudzić sąsiadów. W dźwiękach był spokój, którego przez piętnaście lat nie potrafiłem znaleźć w żadnej rozmowie. Nie tęskniłem za nią. Tęskniłem za sobą sprzed niej. 

Minęło kilka miesięcy

Mieszkałem już sam, niedaleko jeziora. Mały domek, drewniana weranda, gitara oparta o ścianę. Pracowałem zdalnie przy dźwięku, kilka zleceń tygodniowo – wystarczająco, żeby żyć, ale nie żeby się gonić. Nauczyłem się pić kawę bez pośpiechu. I znowu słuchałem muzyki nie po to, by zagłuszyć ciszę, tylko żeby ją podkreślić.

Czasem wspominałem Agnieszkę. Nie z nienawiścią, bardziej jak kogoś, kto był – jak dawno nieczytana książka z półki. Wciąż tam jest, ale już mnie nie obchodzi, jak się kończy. Siedziałem wtedy nad wodą, grając coś pod nosem. Wiatr przyniósł zapach mokrej trawy. Gdzieś w oddali dzieciaki krzyczały, ktoś puszczał psa bez smyczy. A ja – po prostu byłem. Po raz pierwszy od lat nie próbowałem nic naprawiać, tłumaczyć, ani zrozumieć.

Pomyślałem wtedy, że spokój wcale nie jest brakiem bólu. To tylko moment, w którym wiesz, że już nie musisz wracać. Gdy słońce schodziło niżej, położyłem gitarę na trawie i zamknąłem oczy. Świat brzmiał miękko, jak akord, który wreszcie znalazł właściwe miejsce w utworze. Nie miałem planów, ale czasem jedynym planem, jaki warto mieć, jest po prostu – oddychać.

Wiktor, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: