Las był dla mnie jak drugi dom. Codziennie po pracy zakładałem wygodne buty, zarzucałem kurtkę i znikałem między drzewami. Nie potrzebowałem słuchawek ani psa – wystarczał mi rytm kroków i zapach wilgotnej ziemi. Z czasem znałem każdą ścieżkę, każdy zakręt, każde charakterystyczne drzewo.

Mówiłem sobie, że chodzi o kondycję, ale prawda była mniej szlachetna. Samotność nie dawała mi spokoju, a spacerując, czułem się mniej bezużyteczny. Po drodze mijałem kobiety – biegały, jeździły na rowerze, czasem spacerowały jak ja. I wtedy wpadłem na pewien... towarzyski pomysł.

Traktowałem to jak rozrywkę

Nie byłem już młodzieniaszkiem, ale wciąż sprawny, całkiem zadbany facet. Pracowałem zdalnie, więc poranki miałem wolne – idealne na spacery. Las był moją codziennością, a ja z czasem przestałem tam chodzić wyłącznie dla zdrowia. Zacząłem traktować te przechadzki jako pretekst do spotykania się z kobietami.

Ruch w lesie był największy między siódmą a dziewiątą rano. Chodziły tam różne kobiety – samotne, z psem, z kijkami. Czasem uśmiechnięte, czasem zamyślone. I każda z nich, prędzej czy później, zatrzymywała się przy kimś, kto potrafił zagadać.

Mnie zawsze to wychodziło. Nie narzucałem się. Zaczynałem prostymi tekstami – o pogodzie, o wilgotnych liściach, o tym, że coś się przewróciło na ścieżce i trzeba uważać. A potem szedłem za ciosem. Najczęściej kończyło się na miłej rozmowie i uśmiechu. Ale parę razy poszło dalej.

Najlepsze efekty przynosiło udawanie drobnych trudności. A to potrzebowałem, żeby ktoś zrobił mi zdjęcie przy ładnym świetle. A to „niechcący” coś upuściłem i dzięki temu zaczynała się rozmowa. Żadne wielkie podchody – ot, stare sztuczki samotnego faceta, który nie zamierzał jeszcze odpuścić.

Pewnego dnia zauważyłem kobietę, która spacerowała regularnie, zawsze w tym samym tempie, zawsze w tej samej niebieskiej kurtce. Nigdy się nie rozglądała. Chodziła jak po swoje.

– Dzień dobry – powiedziałem w końcu, kiedy nasze ścieżki się przecięły po raz piąty.

Zerknęła na mnie spod kaptura i odpowiedziała cicho:

– Dzień dobry.

Tyle wystarczyło.

Chciałem ją lepiej poznać

Zaczęło się od zwykłego „dzień dobry”. Przez pierwsze dni nie powiedziała nic więcej – tylko krótkie skinienie głowy, lekki uśmiech. Ale nie zmieniła trasy. Przechodziliśmy obok siebie codziennie, w tym samym miejscu, o tej samej porze. Aż któregoś poranka padał deszcz, a ona – zamiast pójść dalej – zatrzymała się przy zadaszonej wiacie.

– Zmoczyło trochę, co? – zagadałem, stając obok.

– Trochę... Ale lepsze to niż telewizja – odpowiedziała, wreszcie patrząc mi prosto w oczy.

Miała może czterdzieści kilka lat, wyraziste rysy twarzy i głos, w którym brzmiała lekka chropowatość. Jakby długo nie mówiła z nikim na serio.

– Chodzi pani codziennie? – zapytałem.

– Staram się. Od kiedy siedzę sama w mieszkaniu, tylko las trzyma mnie w pionie.

Było w tym coś znajomego. Sam znałem to uczucie – zbyt ciche popołudnia, pusty dom. Od słowa do słowa opowiedziała, że ma dorosłą córkę, która pracuje za granicą. Że kiedyś byli we dwoje, ale „on” wolał młodszą. Że przestała się starać, ale las daje jej siłę.

– A pan? – zapytała nagle. – Sam pan tak chodzi?

– Sam. Ale z nadzieją, że kiedyś ktoś będzie szedł obok.

Nie odpowiedziała. Ale następnego dnia znowu była. I znowu się zatrzymała. Tak zaczęliśmy pić razem kawę z termosu.

Zbliżyliśmy się do siebie

Nie pamiętam dokładnie, kiedy przestałem traktować ją jak „kobietę w niebieskiej kurtce”, a zacząłem jak znajomą. Przynosiłem dwa kubki – z tych lepszych, termicznych. Do termosu wlewałem mocną kawę z odrobiną cynamonu, bo kiedyś powiedziała, że przypomina jej święta. Siadaliśmy na drewnianej ławce przy zakręcie, gdzie drzewa były rzadsze i wpadało więcej światła. Milczeliśmy albo rozmawialiśmy. Nic wymuszonego.

– A jak pan ma na imię? – zapytała w końcu, gdy piliśmy już trzecią wspólną kawę.

– Jarek. A pani?

– Iwona. Ale może być bez „pani”.

Imię padło naturalnie. Uśmiechnęła się, kiedy je powiedziała. Pierwszy raz widziałem ją rozluźnioną. Jej śmiech był cichy, ale szczery. Powiedziałem jej, że dobrze wygląda w tej niebieskiej kurtce, chociaż widziałem już, że pod spodem nosi czerwony polar. Odpowiedziała, że kurtkę kupiła na przecenie i nie cierpi jej od początku.

– Ale skoro pan ją lubi, to niech będzie. Niech żyje niebieska kurtka.

Zaczęliśmy żartować. O strojach spacerowiczów, o psach, które wyglądały lepiej niż ich właściciele, o dzieciach, które nie dzwonią, ale przysyłają linki do seriali. Było nam dobrze w tej codziennej rutynie. Bez zobowiązań, bez wyjaśnień. Codziennie o ósmej, kawa, ławka, kilka słów. I to wystarczało. Na razie.

Znowu nie byłem sam

Iwona wyjechała do córki na dwa tygodnie. Napisała mi SMS-a, że dziękuje za spacery i kawę. Że nie wie, czy jej to coś dało, ale było potrzebne. Podziękowałem. Napisałem, że jak wróci, kawa będzie czekać. Tyle. I zrobiło się dziwnie pusto. Spacerowałem sam, bez ławki, bez rozmowy. I właśnie wtedy pojawiła się Kinga.

Zauważyłem ją przy wejściu do lasu – wysoka, z ciemnymi włosami i energicznym krokiem. Wyglądała jak ktoś, kto ma coś pilnego do załatwienia. Mijała mnie kilka razy, aż w końcu powiedziała:

– Pan chyba tu codziennie, co?

– Staram się nie wypaść z formy – odpowiedziałem.

– Ja też. Inaczej bym oszalała.

Zaczęliśmy chodzić razem. Nie siadaliśmy, tylko szliśmy ramię w ramię. Nie miała kawy, ale mówiła dużo. O tym, że mąż pracuje za granicą i że nawet nie wie, czy są jeszcze małżeństwem. Że córka się od niej odsunęła. Że czasem czuje, że nikogo to już nie obchodzi.

– A pan? Ktoś czeka w domu?

– Nikt. Ale już się przyzwyczaiłem.

Kinga miała w sobie coś intensywnego. Śmiała się głośno, komentowała wszystko, opowiadała historie z pracy i życia. Nie szukała ciszy, tylko dobrego towarzystwa. Po tygodniu sama przyniosła kawę. Mocną, słodką, w plastikowym kubku.

– Czasem trzeba się ratować po swojemu – powiedziała i uśmiechnęła się, ale jej oczy zostały smutne.

A ja poczułem, że znowu nie jestem sam.

Zostałem z dwiema kawami

Niedziela. Słońce przebijało się przez korony drzew, a ja siedziałem na naszej ławce z dwiema kawami w termosie, jak zawsze. Nie wiedziałem, czy przyjdzie Kinga, czy może Iwona – bo rano dostałem od tej drugiej wiadomość: „Już jestem. Będziesz dzisiaj w lesie?” Odpisałem tylko: „Tak. Zawsze”.

Najpierw przyszła Iwona. Jej kurtka była już inna – czarna, elegancka. Usiadła obok, bez słowa. Wyglądała na wypoczętą. Przez chwilę po prostu patrzyliśmy w drzewa.

– Dobrze, że nadal tu jesteś – powiedziała cicho.

– Obiecałem, że kawa będzie czekać.

Wyciągnąłem kubek i podałem jej.

– Ale ja już nie chcę tylko kawy – dodała po chwili, zerkając na mnie niepewnie.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale wtedy zza zakrętu wyłoniła się Kinga. Z daleka uniosła rękę na powitanie. Zamarłem. Spojrzałem na Iwonę, ale ona już też ją zauważyła.

– Znajoma? – zapytała, patrząc na mnie uważnie.

– Spacerowiczka. Jak my wszyscy – wymamrotałem.

Kinga podeszła, rozejrzała się, uśmiechnęła krótko i powiedziała:

– Widzę, że ławka dziś zajęta. Może innym razem.

– Zaczekaj – powiedziałem odruchowo. – Mamy kawę.

– Nie. Nie chcę przeszkadzać – odparła, i już jej nie było.

Iwona spojrzała na mnie długo. W jej oczach nie było zazdrości. Raczej rozczarowanie.

– Chyba muszę się przejść – powiedziała, odkładając kubek.

A ja zostałem z dwiema kawami. I żadną kobietą.

Zrozumiałem swój błąd

Wróciłem następnego dnia na ławkę. Sam. Nie przyniosłem już dwóch kubków, tylko jeden. Kawa była gorzka, bez cynamonu. Nikt się nie pojawił. Ani Kinga, ani Iwona. Las milczał, jakby współczuł. Siedziałem tam długo, aż kawa wystygła. I wtedy poczułem, że znów jestem tym samym facetem co wcześniej – samotnym, przyczajonym między drzewami, trochę rozczarowanym, trochę zawstydzonym.

Nie dzwoniłem do żadnej z nich. Nie miałem odwagi. Co miałem powiedzieć? Że próbowałem być ważny dla dwóch kobiet naraz i żadna nie chciała grać w moją grę? Że zamiast zdecydować, obserwowałem? I że liczyłem na to, że sprawy same się jakoś ułożą?

Iwona więcej się nie odezwała. Nie wróciła do lasu. Albo wracała o innej porze. Kinga przyszła raz – wypatrzyłem ją z oddali. Zobaczyła mnie i skręciła na inną ścieżkę. Nie miałem pretensji. Też bym tak zrobił.

Od tamtej pory chodzę znowu sam. Bez kawy, bez ławki. Po prostu idę. Może już nikogo nie spotkam. A może znowu kogoś poznam. Ale tym razem – nie będę próbował niczego przyspieszać.

Bo zrozumiałem jedno: nie chodzi o to, by kogoś „złapać” podczas porannego spaceru. Chodzi o to, żeby ktoś zechciał zostać – i usiąść obok. Bez podstępów, bez sztuczek. Po prostu. I żeby ten spacer trwał.

Jarek, 57 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: