Nie wiem, kiedy dokładnie poczułam, że naprawdę jestem samotna. Może wtedy, gdy zamykałam drzwi po pracy i witała mnie tylko cisza. Albo kiedy zasypiałam z telefonem w dłoni, udając, że nie czekam na wiadomość, której i tak nikt nie miał mi wysłać. Po rozstaniu z Arturem nie chciałam nikogo. Przynajmniej tak sobie wmawiałam. W rzeczywistości po prostu się bałam. Zaufania. Odrzucenia. Bliskości.

Zaczęłam chodzić na siłownię – z pozoru dla zdrowia, naprawdę jednak... żeby zająć czymś głowę. Zmęczyć ciało, żeby przestać czuć cokolwiek. Praca w marketingu to nieustanna walka o uwagę ludzi. W życiu prywatnym czułam się jak produkt, którego nikt nie chce. Tam poznałam Daniela. Trenera personalnego. Przystojny, pewny siebie, z tym uśmiechem, który rozbrajał każdą kobietę na sali. Podszedł do mnie, gdy próbowałam podnieść sztangę w tak komiczny sposób, że sama się śmiałam.

– Hej, wojowniczko, pozwól, że pomogę – rzucił z rozbawieniem.

Od tamtej chwili trenowaliśmy razem. Znał każdy mój ruch. Poprawiał technikę, motywował. Flirtował? Chyba tak. Z każdą jego wiadomością serce biło mi szybciej.

– Wiesz, że mogłabyś być inspiracją dla innych? – powiedział kiedyś.

Zakochałam się. Naiwnie. Całym sercem. I miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że jestem dla niego kimś wyjątkowym.

Chciałam wierzyć, że jestem tą jedyną

Pamiętam ten dzień dokładnie. Miałyśmy z Danielem trening siłowy – jeden z tych, po których człowiek czuje się jak bohater, bo przetrwał. Zrobił mi zdjęcie, wstawiliśmy na jego profil, podpisał: „Wojowniczka tygodnia. Determinacja, charakter, zero wymówek”. Serce mi drżało – tak bardzo chciałam wierzyć, że jestem tą jedyną. Po skończonym treningu usiadłam na ławeczce, żeby złapać oddech. Daniel ruszył do kolejnej klientki. Przez chwilę się przyglądałam – rozmawiał z nią z tym samym błyskiem w oku, z którym rozmawiał ze mną. Poprawił jej dłoń na sztandze, przyklęknął tuż obok, pochylił się tak, jakby cały świat właśnie zniknął i istniała tylko ona.

– Dasz radę, wojowniczko. Jesteś silniejsza, niż myślisz – powiedział.

Zamarłam.

Dokładnie tych samych słów użył wobec mnie. Kilka dni temu. Ton ten sam. Uśmiech ten sam.

– Przypadek? – rzuciłam, gdy wrócił do mnie.

Co masz na myśli? – uniósł brew, jakby naprawdę nie wiedział.

– Nazywasz każdą klientkę „wojowniczką”? – próbowałam brzmieć neutralnie, ale czułam, jak żołądek mi się zaciska.

– Maja… nie przesadzaj. To tylko motywacja. Każdemu mówię to, co go napędza – odpowiedział ze śmiechem.

Uśmiechnęłam się blado, ale wewnętrznie poczułam, jak coś we mnie pęka. Może przesadzałam. Może byłam zazdrosna. Ale coś we mnie zaczęło szeptać: „Nie jesteś jedyna. On gra jakąś grę”. I pierwszy raz od początku tej relacji poczułam… że mogę przegrać.

To jest strategia

Nie szukałam dowodów. Przynajmniej na początku. Chciałam wierzyć, że to tylko głupi zbieg okoliczności. Że może Daniel faktycznie mówi „wojowniczka” do każdej z nas, bo tak się motywuje ludzi. Że może jestem przewrażliwiona, bo poprzedni związek zostawił mi blizny. Ale potem… Przeglądałam jego profil późnym wieczorem, przewijając bezmyślnie zdjęcia i posty, kiedy natknęłam się na znajome nazwisko. Dziewczyna z siłowni – kojarzyłam ją z twarzy. Miała publiczny profil. Kliknęłam z ciekawości. A tam... post zaledwie sprzed kilku miesięcy:

„Ten moment, gdy Twój trener personalny nie tylko pomaga ci wstać z kolan, ale jeszcze sprawia, że wierzysz, że jesteś kimś wyjątkowym. Dziękuję,

Daniel, za wszystko. Moja inspiracja, mój wojownik.”

Pod spodem selfie z siłowni. Ona. On. Przytuleni. Uśmiechnięci.

Serce mi zamarło.

– Przecież… to dokładnie to samo. Te same słowa. To samo spojrzenie. – powiedziałam na głos, jakby wypowiedzenie tego miało odczarować sytuację.

Zadzwoniłam do Alicji, mojej przyjaciółki. Jednej z nielicznych, która wiedziała, że „trener” to już coś więcej.

– Myślisz, że on tak robi specjalnie? – zapytałam drżącym głosem.

– Maja… brzmi to jak schemat. Serio. Urok trenera roku – westchnęła. – Przystojny, charyzmatyczny, wie, jak mówić, żebyś poczuła się wyjątkowo.

Ale jeśli on tak flirtuje z każdą... to nie jest relacja. To jest strategia. Siedziałam w ciszy, gapiąc się w ekran.

– Jak mogłam być taka ślepa… – szepnęłam.

W głowie zaczęły się układać puzzle. I obrazek, który z nich powstawał, wcale mi się nie podobał.

Ile z tego było prawdziwe?

Poszłam na trening wcześniej. Nie miałam ochoty ćwiczyć – chciałam po prostu patrzeć. Obserwować. Zrozumieć, czy to tylko ja zwariowałam, czy faktycznie on gra w jakąś chorą grę. Daniel był przy recepcji, śmiał się z jedną z klientek. Potem poszli na salę. Z ukrycia widziałam, jak poprawia jej ruchy, jak staje za nią, gdy robiła przysiady. I wtedy to powiedział.

– Świetnie, wojowniczko. Taki ogień widuję rzadko. Masz coś w sobie, wiesz?

Dokładnie te same słowa.

Zacisnęłam pięści. Kiedy trening się skończył, podeszłam do niego. Zaskoczony, rzucił:

– O, Maja! Miałem ci dziś napisać.

– Nie musisz. Chodź. Pogadamy.

Wciągnęłam go do pustej szatni. Był zdziwiony, ale poszedł.

– Powiedz mi szczerze, Daniel. Ile z tego było prawdziwe?

– Słucham?

– „Wojowniczka”. „Wyjątkowa”. „Inspiracja”. Ile razy to już mówiłeś? Pięć? Dziesięć? Sto?

Parsknął śmiechem.

– Maja, jesteś spięta. To tylko motywacja. Praca z ludźmi polega na tym, żeby wiedzieli, że mogą więcej.

– Czyli to była gra. Rozkochać, przywiązać, zatrzymać. Tak działasz?

Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

– Klientki zakochane w trenerze nie rezygnują z pakietu. Działa, prawda?

Zatkało mnie. Serce biło mi jak oszalałe.

– Więc byłam tylko strategią?

– Byłaś… dobrą inwestycją, Maju.

Stałam tam przez chwilę, nie mogąc złapać oddechu.

– Jesteś nikim – powiedziałam cicho. – I wiesz co? Już nigdy nie będziesz kimś w moich oczach.

Wyszłam. Trzęsły mi się dłonie. Ale przynajmniej już wiedziałam, z czym mam do czynienia.

To nie mężczyzna, tylko sprzedawca złudzeń

Nie wróciłam na siłownię. Odwołałam wszystkie treningi, skasowałam aplikację, zablokowałam Daniela wszędzie, gdzie się dało. Nie żeby próbował się skontaktować. Pewnie właśnie flirtował z kolejną „wojowniczką”. Leżałam przez dwa dni pod kocem, nie myjąc włosów, nie odbierając telefonu. Patrzyłam w sufit i próbowałam pojąć, jak mogłam tak bardzo dać się nabrać. Wszystko, co mówił, wszystko, co robiliśmy – te wspólne kawy, te wieczorne rozmowy o ambicjach, o marzeniach – wszystko było częścią planu sprzedażowego. Byłam klientką. Niczym więcej. W końcu zadzwoniła mama. Nie mogłam nie odebrać.

– Maju, coś się dzieje? Jesteś jakaś inna ostatnio.

Zawahałam się, ale potem powiedziałam wszystko. Całą prawdę. Nie płakałam.

– On nie był ciebie wart – powiedziała. – Mężczyzna, który buduje relację na manipulacji, to nie mężczyzna, tylko sprzedawca złudzeń.

– Ale ja w to wierzyłam. Myślałam, że to coś więcej – odpowiedziałam szeptem. – Byłam gotowa... zakochałam się. Naprawdę.

– I to jest piękne, córeczko. Nie wstydź się tego, że potrafisz kochać. To on nie potrafił.

Wyczułam, że chce mnie pocieszyć, ale nie dało się ukoić tego, co czułam. To nie był zwykły zawód miłosny. To było upokorzenie. Ktoś spojrzał mi w oczy, mówił, że jestem wyjątkowa... i jednocześnie liczył zyski. Najgorsze, że sama wzięłam udział w tej grze. I długo nie umiałam sobie tego wybaczyć.

Nie wiem, czy jeszcze komuś zaufam

Minęły trzy tygodnie, zanim wyszłam z mieszkania bez potrzeby udawania, że „mam coś do załatwienia”. Pierwszy spacer był krótki – do parku i z powrotem. Ale to wystarczyło. Zobaczyłam dzieci bawiące się w liściach, starszą parę karmiącą gołębie. I przez chwilę świat przestał być taki zimny.
Zaczęłam pisać. Najpierw tylko dla siebie – wyrzucałam z siebie wszystkie myśli, które mnie dręczyły. Potem postanowiłam założyć bloga. Pisałam o manipulacji w relacjach, o toksycznych schematach. Nie wymieniałam Daniela z imienia, ale każda kobieta, która miała podobne doświadczenie, wiedziała, o czym piszę.

Po kilku tygodniach zaczęły przychodzić wiadomości. Kobiety pisały: „To ja”, „Też tak miałam”, „Dzięki, że to napisałaś”. Poczułam, że nie jestem sama. I że mogę zrobić coś dobrego, mimo że sama zostałam zraniona. Chciałam znów zaufać – najpierw sobie, potem może komuś innemu.  Nie wróciłam na siłownię. Nie dlatego, że się bałam – po prostu nie chciałam. To miejsce kojarzyło mi się z iluzją, którą ktoś zbudował dla mnie jak sprytnie zaprojektowaną pułapkę. Zbyt długo żyłam w przekonaniu, że jeśli ktoś na mnie patrzy z uwagą, to znaczy, że mnie widzi. Dziś wiem, że można patrzeć i nie widzieć niczego poza własnym zyskiem.

Nie szukam już miłości w oczach innych. Uczę się jej w ciszy. W wieczornych spacerach, w książkach, w kawie wypitej w samotności, bez poczucia braku. Czasem czuję jeszcze ukłucie – wspomnienie jego dotyku, uśmiechu, słów, które wtedy brzmiały jak prawda. Ale to tylko cień. Nie kształtuje mnie już. Nie prowadzi. Piszę. Dla siebie i dla innych. Kilka razy odezwały się do mnie kobiety, które – podobnie jak ja – uwierzyły w słowa zamiast w czyny. Jedna napisała: „Dzięki tobie wyszłam z toksycznego układu”. To był moment, kiedy pomyślałam: może to wszystko jednak miało jakiś sens. Nie wiem, czy jeszcze komuś zaufam. Ale wiem jedno – dziś nie dam się już złapać na komplementy. Nie wtedy, gdy nie idą za nimi czyny.
Może kiedyś jeszcze się zakocham. Ale dziś… wystarcza mi, że umiem być sama. I że wiem, że nie każda czułość to miłość.

Maja, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: